Akurat w sobotę 14 kwietnia "nawinął" się 4. Bieg Częstochowski na dystansie 10 km. W ramach rozruszania organizmu (i po zimie, i po ostatnich problemach zdrowotnych) postanowiłem dość spontanicznie wziąć w nim udział. Pomysł nieco szalony biorąc pod uwagę, że start w tym biegu nie był poprzedzony żadnym, nawet pojedynczym treningiem. Dla porównania - mój brat biegał już od dwóch miesięcy.
okolice startu biegu - w tle Jasna Góra
Limit czasu na przebycie trasy to 1,5 h, więc raczej się tym nie stresowałem (mój rekord życiowy jest dwa razy lepszy). Brat wystartował jak z procy, jednakże ja z uwagi na wspomniane powyżej okoliczności kondycyjno-zdrowotne nie zamierzałem szarżować i cel minimalny został ustawiony dość asekuracyjnie: "byle dobiec". Cel maksymalny również nie był zbytnio ambitny: "złamać" 60 minut. I udało się to ze sporą nadwyżką, choć oczywiście tzw. "życiówki" nie zrobiłem.
Oczywiście wszyscy uczestnicy biegu po przekroczeniu linii mety otrzymywali pamiątkowy medal. To całkiem miłe, ale z drugiej strony przysparza kłopotów... Bo jak dotąd nie znalazłem dotąd w domu żadnego miejsca dla moich wcześniejszych medali.
Leżakują w szufladach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz