wtorek, 24 grudnia 2013

Wigilia 2013 na rolkach w D3S

2013 rok zapadanie na długo w pamięci wszystkim Polakom - śnieżne święta wielkanocne i brak śniegu w bożonarodzeniowe. Wigilia na dodatek była wyjątkowo słoneczna, więc postanowiłem wyskoczyć na rolki do Doliny Trzech Stawów.

Pięknie, ale niestety mokro

Jazda w samo południe, a cień wyjątkowo długi

Rolki po jeździe na mokrym i brudnym asfalcie
(polecam powiększenie zdjęcia)

W efekcie tej jazdy kolejne z moich "jeszcze całkiem dobrych łożysk" dołączyły do "łożysk zajechanych". Wody i brudu dostało się do nich bowiem tak dużo, że nie pomogło nawet czyszczenie w benzynie ekstrakcyjnej zaraz po powrocie do domu.

poniedziałek, 18 listopada 2013

N8LOVE i 300003 odwiedzin

I bum! 300 tys. wizyt od początku istnienia N8LOVE. Dużo? Mało? Nieważne.

Zrzut ekranu

...i jeszcze jeden - dla "spostrzegawczych inaczej" ;)

Po prostu dziękuję.



niedziela, 10 listopada 2013

Sailfish & Android - nadchodzi Jolla

Projekt Jolla tworzony przez zespół byłych pracowników Nokii nabiera rozpędu. Trwają intensywne prace zarówno nad nowym telefonem marki Jolla jak i nad przeznaczonym dla niego nowym systemem operacyjnym o nazwie Sailfish.


Najciekawsze jest to, że Sailfish jest zapowiadany jako kompatybilny z systemem Android! Dodatkowo Sailfish ma również działać na urządzeniach z systemem Android czyli smartfonach i tabletach. Dla dotychczasowych użytkowników Androida oznacza to miłą alternatywę w postaci możliwości wyboru systemu, a dla Jolla oznacza to dostęp do wielu urządzeń pracujących dotąd pod kontrolą systemu Android oraz do aplikacji pisanych dla tego systemu. Tym samym wcześniejsze obawy, że Jolla podzieli losy MeeGo czyli świetnego systemu pozbawionego niemal aplikacji, okazują się być niepotrzebne.

Na razie trzeba cierpliwie czekać na premierę nowego smartfona i nowego systemu... Pierwsza partia ma trafić na rynek fiński, gdzie siedzibę ma Jolla.

środa, 6 listopada 2013

Nokia N8 i kościół św. apostołów Piotra i Pawła w Katowicach

A dziś na zdjęciu kościół św. apostołów Piotra i Pawła w Katowicach, przy ul. Mikołowskiej.

 

Zdjęcie wykonane 20 sierpnia 2013 r. z ulicy Raciborskiej. Przejeżdżałem tamtędy dzisiaj - liści na drzewach w zasadzie już brak.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Nokia N8 i jesienna sobota w Katowicach - 2 z 2

Dziś drugie zdjęcie wykonane w październikową sobotę w Katowicach.


Drobna zmiana ujęcia w stosunku do poprzedniej fotografii zaowocowała ciasnym wypełnieniem kadru.

wtorek, 29 października 2013

Nokia N8 i jesienna sobota w Katowicach - 1 z 2

Ostatnią sobotę spędziłem w pracy, ale na szczęście pogoda dopisywała. Bezchmurne niebo, ciepło, słonecznie. I piękny widok na centrum Katowic.


Zarówno praca jak i robienie zdjęć w takich warunkach to naprawdę przyjemność...

(cdn)

sobota, 12 października 2013

Nokia N8 i night cruising

Dwa tygodnie wychodzenia do pracy o 6.45 i powrotów o 21.45, włącznie z weekendem, oraz codzienna praca w domu do ok. 1.00. Pozdrawiam Unię Europejską i fundusze unijne.


A potem noc z piątku na sobotę i night crusing.
Po prostu przed siebie...

wtorek, 17 września 2013

Nokia N8, XXXI Wrocław Maraton i studium katastrofy

Ponieważ docierają do mnie z różnych stron zaskakujące smsy z wprawiającymi mnie w osłupienie gratulacjami, a dotyczące mojego nieszczęsnego startu biegowego w niedzielę 15.09.2013 r. w XXXI Wrocław Maraton, muszę zabrać głos i bijąc się w pierś wyjaśnić wszem i wobec, że na żadne gratulacje nie zasługuję, a bardziej już na kpiny, złorzeczenia czy nawet pogróżki.


 - - - - -

Parental Advisory Explicit Content: Osoby bardziej wrażliwe powinny przerwać w tym miejscu lekturę tekstu, ponieważ będąc pod wpływem silnych emocji nie ręczę za siebie i w dalszej części mogą pojawić się słowa powszechnie uznawane za niecenzuralne wraz z towarzyszącym im wysokim poziomem agresji (z autoagresją włącznie).

 - - - - -

XXXI Wrocław Maraton biegłem jak stara baba. Oczywiście przepraszam wszystkie miłe (a nawet niemiłe) panie mniej i bardziej zaawansowane wiekiem i nie zwlekając wyjaśniam, cóż takiego mam na myśli używając tego określenia. Otóż stara baba oznacza dla mnie nie tyle kobietę, co właśnie babę, spleśniałą i antypatyczną, najlepiej w wieku lat ok. stu, lekko zniedołężniałą (fizycznie, ale i też nieco umysłowo), która przez całe swoje życie nie skalała się uprawianiem jakiegokolwiek sportu (ani nawet myśleniem o tym). I właśnie w takim to stylu przebiegłem Wrocław Maraton. Jak wypisz-wymaluj: stara baba.

Osoby bardziej zorientowane w temacie wiedzą, że zdobywam Koronę Maratonów Polski (5 największych polskich maratonów: Dębno, Kraków, Wrocław, Warszawa, Poznań) – i że z wrodzonej głupoty (życzliwi mówią „ambicji") planuję to zrobić w jeden rok. Korona Maratonów Polski to co prawda „secondary target”, bo „primary” stanowił oczywiście Bieg Rzeźnika - 80km po górach (piszę teraz wyłącznie o celach biegowych). Osoby wyjątkowo dobrze zorientowane w temacie wiedzą natomiast, że biegać nienawidzę (i absolutnie nie jest to żadna forma obsesyjnego kokietowania otoczenia typowa dla wkraczającej w dorosłość ładnej i zgrabnej nastolatki). Trzeba jednak przyznać, na ogół to moje bieganie podejrzanie dobrze mi wychodzi. I słowa „dobrze mi wychodzi”, co dziwne, raczej nie są określeniem przesadzonym.

Teraz mały przerywnik i kilka dowodów w postaci moich wyników z zawodów, które potwierdzają tę być może dość arogancką w swej stanowczości tezę... Kilometr jestem w stanie pobiec w czasie 2min55s (2012 r., biegłem te zawody nazajutrz po 70km na rolkach w Krakowie czyli „70 Nie Tylko Dla Orłów”). Dłuższy dystans? 10 km biegam w 44 minuty (i w upale, i w chłodzie). W teście Coopera mam najwyższy wynik na skali. I teraz najlepsze: dlaczego napisałem „podejrzanie dobrze mi to wychodzi”? Bo oprócz tego, że wszystkie przytaczane wyniki są obiektywnie patrząc wysokie (i w zasadzie każdy kolejny start na danym dystansie to poprawa wyniku), to na dodatek uzyskane zostały bez jakichkolwiek treningów biegowych. Zarzekam się, to najszczersza prawda. I to już koniec fragmentu śmierdzącego na odległość megalomanią. Wracamy do depresyjnego studium totalnej katastrofy. I do wspomnianej parchatej starej baby.

Stara baba biegnąc porusza się z prędkością żółwia po zawale. W zasadzie porusza się tak przeraźliwie wolno, że aby dostrzec jej ruch trzeba nagrać to na taśmę filmową i przeglądać ją klatka po klatce. Co prawda wyobrażam sobie jeszcze, że stara baba biegnąc wydaje różne odgłosy: piszczy, prycha, rzęzi, a może i nawet wypuszcza gazy. Na szczęście tych dodatkowych atrakcji nie doświadczyłem, ani tym bardziej nie uraczałem nimi otaczających mnie współbiegaczy, niemych świadków mojego maratońskiego blamażu.

Cóż jednak spowodowało, że opisując mój udział w imprezie o nazwie XXXI Wrocław Maraton używam właśnie określenia stara baba? Przecież w zasadzie nic nie zapowiadało takiego dramatu...

Bo jakie ma znaczenie, że było 15st.C, wrednie kropił deszczyk, a całe ubranie wraz z zawartością kieszeni było do cna przemoczone? Bo jakie ma znaczenie, że z tego przemoczenia na odsłoniętych fragmentach trasy miałem od wiatru drgawki i szczękałem zębami? Bo jakie ma znaczenie, że w tym tygodniu trochę niedospałem, trochę niedojadłem? Bo jakie znaczenie ma to, że generalnie nienawidzę biegać? Tylko stare baby pokrętnie, mało wiarygodnie i na wskroś żenująco tłumaczą w tenże sposób swe kompromitujące dokonania.

No tak, były jeszcze antybiotyki. Silne, na stan zapalny. Skończyłem je brać pod koniec sierpnia (i stąd też przez ponad miesiąc byłem wyłączony z treningów). I z ich powodu przestrzegał mnie przed startami w zawodach chociażby jeden z kolegów (dziękuję!). Rzeczywiście, teraz już wiem, że naprawdę warto słuchać osób doświadczonych i uczyć się na ich błędach. Zwłaszcza, że podobne ostrzeżenia wygłaszała również moja lekarka zalecając mi dwa tygodnie odpoczynku od aktywności fizycznej i przestrzegając przed trwającym cztery tygodnie osłabieniem organizmu (dokładny cytat: „po co to Panu, będzie Pan miał mięśnie jak z waty i obniżoną odporność”). Ale przecież jak się jest takim facetem jak ja to przecież „się wie lepiej”.

Resztki rozsądku spowodowały, że nie planowałem dziś „pójścia w trupa” i bicia tzw. życiówki. Postanowiłem wystartować nieco zachowawczo, mając w pamięci za tydzień RollerCup w Wilanowie, za dwa tygodnie Maraton Warszawski w trybie „double start” (sobota rolki, niedziela bieg), za trzy tygodnie Silesia Półmaraton (szlag, odwołali, więc jeszcze nie wiem co pobiegnę), za cztery tygodnie Poznań Maraton, za pięć tygodni Zakopane i Bieg Na Kasprowy. Zatem grzecznie ustawiłem się na starcie 10-20 metrów przed grupą z pacemakerem na 4h. I postanowiłem spokojnie pobiec sobie na czas ok. 4h-4h10min.

 Otóż przebiegam półmetek. Do tego momentu bieg był tak nudny, a tempo tak równe, że nie ma sensu wspominać o szczegółach (wręcz ziewałem). Założenia taktyczne realizowane są w 100%, bo na 21 km mam dokładnie zaplanowany zapas czasowy. Radośnie biegnę więc dalej. Mam co prawda momentami wrażenie, że moja prędkość lekko spada, ale regularnie staram się to nadrabiać. Dopiero później dociera do mnie, że to zapowiedź tego, co zaraz nastąpi. Osiągam 30 km. I tutaj właśnie następuje radykalny zwrot akcji, godny najwybitniejszych filmowych mistrzów suspensu. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i następuję coś jakby... Nie, bynajmniej nie legendarna maratońska „ściana” (bo jestem już za stary na takie numery), ale zwykły i ordynarny strzał w pysk. I to szmatą do podłogi, taką wyjątkowo mokrą i intensywnie śmierdzącą. Zaraz, co jest? Biegnę dalej. A raczej chcę biec, bo nogi (a konkretnie mięśnie) przełączają się właśnie w „stara baba mode”. I znowu strzał w pysk. I kolejny.

 W efekcie bezradnie przyglądałem się (zapewne z wyraźnym i stale rosnącym otępieniem na twarzy) jak wyprzedza mnie m.in. młodzieniec z ręką w gipsie, pani z dwójką dzieci trzymających ją za dłonie, starzec z długą siwą brodą (wydawało mi się nawet, że dostrzegam w jego dłoniach laskę!), biegacz z przykurczem (paraliżem?) lewej strony ciała, dziewczątko z mocno zaawansowaną anoreksją, białoskóry pigmej (przysięgam, miał góra 140 cm wzrostu!), jegomość lekko pchający sporych rozmiarów wózek z dzieckiem, osobnik wyglądający na zawodnika sumo (i to wagi ciężkiej!) czy Mama Muminka z nieodłączną torebką (tego już nie potrafię niestety wyjaśnić, ale chyba każdy wie, jak wygląda owa kultowa postać z książek Tove Jansson). Wyprzedzają mnie bezlitośnie, bezwzględnie, nie okazując jakiegokolwiek szacunku czy nawet zwykłego zrozumienia dla moich wielkich sportowych ambicji. I wszyscy wokół jak w zmowie wciąż przyspieszają. Mijają mnie jak bolid F1 furmankę. Ja również wciąż chcę przyspieszyć, więc niemrawo próbuję zmusić dolne kończyny do bardziej intensywnej pracy. I znowu strzał w pysk. I jeszcze jeden. I kolejny. Szmata wciąż trafia mnie w to samo miejsce ze złowrogim świstem i efektownym mlaśnięciem. „Stara baba mode” nie odpuszcza. I za cholerę nie potrafię nad tym zapanować, nie potrafię przyspieszyć. Przyspieszyć? Ja stale zwalniam! Podrywam się więc... I jeszcze raz szmatą w pysk. I kolejny. I jeszcze, i jeszcze. Bez końca. Mimo to próbuję co chwilę przyspieszyć, ale efektów brak (poza wspomnianą szmatą). Czekam więc jeszcze w wielkim napięciu, aż wyprzedzi mnie jakiś biegacz bez nóg, walec drogowy, tudzież wataha ślimaków winniczków, ale najwyraźniej jednak tego dnia czuwa nade mną resztka opatrzności.

 Tak, im było bliżej mety, tym bardziej niemal wszyscy mnie wyprzedzali. Piszę nieśmiało „niemal”, bo ja sam dziwnym trafem i wielce zaskoczony na ostatnich kilometrach również wyprzedziłem kilka osób – m.in. dwóch starszych gentlemanów – jeden wartkim strumieniem oddawał właśnie intensywnie bursztynowy mocz na pobliski parkan, drugi, z gracją pochylony nad trawnikiem, pieczołowicie zwracał nań bliżej nieokreśloną papkę o zadziwiająco tęczowej kolorystyce, a złożoną zapewne z mieszanki izotonika, żeli energetycznych i bananów (choć w tym wypadku słowo „zwracał” to skrajny eufemizm, bo rzygał jak kot). Wyprzedziłem też panią, która sznurowała buta tak długo i z takim pietyzmem, że słowo „wieczność” nabrało już dla mnie odtąd wizualnej definicji. Wyprzedziłem jeszcze osobnika, który dostał ataku kaszlu tak silnego, że do teraz mam wyrzuty sumienia czy przeżył te paroksyzmy (na szczęście media nie donoszą o żadnym przypadku zgonu w trakcie owych zawodów). Wyprzedzałem więc, a jakże! Siła i moc, nie ma lipy!

 Widać już metę. Kibice, wolontariusze i biegacze, którzy dotarli wcześniej. Uśmiechy, wiwaty, owacje na stojąco. Brakuje tu jeszcze dzieci z kwiatami i bombonierką. A mnie szlag trafia, nawet tego nie kryję. Widzę ten cholerny zegar nad linią końca maratonu. Ostatnie kilkaset metrów pokonuję, a jakże, sprintem, budząc spore zdziwienie widzów i lekki popłoch wśród wyprzedzanych biegaczy. Wściekle miotam przed siebie spojrzenia: „z drogi!”. Nikt mnie już nie wyprzedza, chociaż kilku próbuje. „Mnie?!?” – rzucam im szyderczo w myślach. I jeszcze przyspieszam. Jest linia. „I co dranie? Nie daliście rady?” – ciskam wściekle wzrokiem przez ramię. Są daleko za mną. A przede mną urocze dziewczę z promiennym uśmiechem zawiesza mi medal na szyi i ściskając wątle moją dłoń, wypowiada (zapewne po raz tysięczny tego dnia) standardowy komunikat, trzepocząc przy tym zamaszyście rzęsami: „gratuluję!”, co kwituję (na szczęście bezgłośnie): „proszę sobie nie żartować!”. Gorycz z wyniku równa dramatowi przedszkolaka, który odkrył, że św. Mikołaj nie istnieje.

 Czas w maratonie wynoszący 4h46min to dramat, blamaż, wysypka, kompromitacja, wszawica, zgrzytanie zębów, wstyd, harakiri/seppuku, syf, malaria i armagedon w najczystszej postaci. To katastrofa rodem z antycznych tragedii. Przesadzam? Bynajmniej. W tym roku w biegowym Cracovia Maraton wykręciłem 4h29min – dzień po maratonie rolkowym. Zaledwie dwa tygodnie później Silesia Maraton w deszczu (dzień po zawodach na rolkach w Skawinie na 9 km) i wynik 4h9min (a to najtrudniejszy uliczny maraton w Polsce). A teraz Wrocław, trasa płaska jak stół, najłatwiejsza w Polsce i 4h46min? Pobijam rekordy, ale w drugą stronę? Cóż, pora wyrazić to wprost: przy takich wcześniejszych wynikach biegowych jak moje, to w maratonie czas 4h46min osiągają tylko i wyłącznie stare baby. Wyjątkowo spleśniałe i zgrzybiałe. Na dodatek bezzębne. Zresztą stare baby, nawet te na wskroś spróchniałe, biegnąc maraton w 4h46min zapewne bez trudu są w stanie w trakcie biegu zająć się równolegle dzierganiem sweterka na drutach, lepieniem pierogów ruskich albo struganiem łódki z kory. I podejrzewam nawet, że przy tym wszystkim ich nogi dziarsko pląsają po asfalcie (choć przypominam, że nie ma to nic wspólnego z przyzwoitą prędkością).

Więc gdybym tylko nie był nieprzerwanie od kilkunastu lat całkowitym abstynentem to najchętniej zaraz na mecie XXXI Wrocław Maraton sięgnąłbym po alkohol. Wysokoprocentowy. I w bardzo dużej ilości. Sięgałbym po niego zresztą całą noc. Nie, po co te ceregiele... Najchętniej schlałbym się dziś jak świnia. Spirytusem medycznym. I jutro też. I pojutrze. Przez cały tydzień chlałbym na umór.

 Na koniec uroczyście i śmiertelnie poważnie oświadczam:
 proszę do mnie nie pisać, nie gratulować, nie pocieszać – ani się ważcie!

poniedziałek, 15 lipca 2013

Nokia N8 i zachmurzenie niemal całkowie

Niedziela 14 lipca 2013 r. wg zapowiedzi synoptyków w całej Polsce miała być dniem raczej pochmurnym i deszczowym. Jak na złość, przejechałem w tym dniu pół Polski tam i z powrotem jadąc na zawody w jeździe szybkiej na rolkach do Ożarowa Mazowieckiego (I Roller Cup), ale nie natknąłem się na żaden deszcz. Co ciekawe - większość dnia upłynęła w cieple i słońcu. W drodze powrotnej na Śląsk przez moment pojawiło się co prawda sporo groźnie wyglądających chmur, ale skończyło się jedynie na groźbach.


Zatem obrazek tematycznie podobny do tego sprzed dwóch tygodni znad autostrady A4, ale jakże inny pod względem pod względem nastroju...

sobota, 13 lipca 2013

Nokia N8 i późne popołudnie na hałdzie Kostuchna

Dziś nietypowo. Dlaczego? Bo tym razem zamieszczam zdjęcie z Nokii N8 po cyfrowej edycji (bodajże drugi raz w historii serwisu N8LOVE). Zdjęcie zrobiłem późnym popołudniem na katowickiej hałdzie Kostuchna przy bardzo miękkim, ciepłym świetle.


Ingerencja w programie graficznym również i teraz była niewielka (m.in. korekta kontrastu i ekspozycji, do tego lekkie wyostrzenie, podbicie saturacji oraz dodanie winiety). Chodziło mi o podkreślenie "klimatu" tego miejsca, jeszcze bardziej niezwykłego dzięki specyfice światła w czasie wykonywania zdjęcia.

I w mojej ocenie udało się to dość dobrze. To jedno z moich ulubionych zdjęć wykonanych Nokią N8.

wtorek, 9 lipca 2013

Nokia N8 i obłoki nad A4

30 czerwca 2013 r. wracałem autostradą A4 z Osiecznicy, gdzie odbywał się 6. Skate Maraton Borów Dolnośląskich. Pogoda dopisała - zarówno w trakcie zawodów, jak i samej podróży. Było dość ciepło, a niebie leniwie wędrowały obłoki takie jak na poniższym zdjęciu.


Szkoda tylko, że z uwagi na prędkość samochodu pierwszy plan niestety nie jest zbytnio ostry. Zresztą kompozycja, choć z pewnością nie tragiczna, to również nie jest idealna. Następnym razem - postój ;)

sobota, 6 lipca 2013

Nokia N8 i przycisk "Alarm"

Niedawno odwiedzając w celach służbowych pewien "biuro-magazyn" moją uwagę przykuł umieszczony na korytarzu budynku przycisk. Nie był to jednak zwyczajny przycisk, o nie! Był to przycisk alarmowy. Na dodatek w jakże modnym stylu vintage.


Napis wewnątrz głosi:
"W RAZIE POŻARU WYCISNĄĆ ŚRODEK SZYBKI
WCISNĄĆ PRZYCISK
ALARM"

Nie mam pojęcia co oznacza "WYCISNĄĆ" w odniesieniu do szyby (przepraszam, "SZYBKI").
I nie mam pojęcia co wtedy nastąpi. Wygląda na to, że III Wojna Światowa.

środa, 3 lipca 2013

Nokia N8 i przystanek Pepsi w Ostrawie

15 czerwca 2013 r. startowałem w Ostrawie na zawodach Pucharu Świata (World Inline Cup) w jeździe szybkiej na rolkach (osobna relacja niebawem). W drodze powrotnej, wyjeżdżając z miasta, ujrzałem coś dziwnego - przystanek komunikacji miejskiej w formie puszki Pepsi:


Na przystanku ludzi brak. Może wolą Coca-Colę.

poniedziałek, 1 lipca 2013

Nokia N8 i PlanetaN8 - Wenezula

Oto znaleziony w Internecie pierwszy odcinek internetowego serialu telewizyjnego (to określenie jego twórców), nagranego telefonem Nokia N8 w Wenezueli. Film powstał w 2011 r. w ramach projektu PlanetaN8.



Szkoda, że nie znam hiszpańskiego :-P

piątek, 28 czerwca 2013

Nokia N8 i nowa Nokia czyli Nokia Lumia 925

Nokia Lumia 925 to najnowszy model telefonu typu smartfon fińskiej firmy. Specyfikacja jest dość ciekawa i można zapoznać się z nią dokładniej na stronie producenta:
http://www.nokia.com/pl-pl/produkty/telefony/lumia925/?cid=ncomprod-fw-emc-bdy-smc-1306lum925-dmc-pl-pl-1tod1217ccfc8&uid=293447768&campid=12148&Idate=130628

Tutaj wystarczy wspomnieć jedynie o procesorze (Qualcomm Snapdragon S4 1,5 GHz) oraz aparacie fotograficznym  (8,7 MP w technologii PureView).


To także kolejny model tej firmy, w którego reklamie widać nawiązania do produktów konkurencji. Tym razem obiektem żartów czy wręcz kpin jest Iphone (i jego lampa błyskowa).




Zombie? Nie, dziękuję!

czwartek, 27 czerwca 2013

Nokia N8 i jaszczurki

Kilka tygodni temu  byłem na chwilę w katowickim Silesia City Center - w sumie to nawet nie wiem po co (bankomat?). W trakcie tej krótkiej wizyty moją uwagę przyciągnął tamtejszy sklep zoologiczny, a konkretnie jego witryna. Z zaskoczeniem odkryłem, że stanowiła ona jednocześnie terrarium dla dziwnych, małych stworzonek. Tkwiły nieruchomo pośród kamieni grzejąc się w świetle lamp.


To chyba jaszczurki?

sobota, 22 czerwca 2013

Nokia N8 i film poklatkowy "Gulp"

Oto kolejny przykład kreatywności w wykorzystaniu telefonu Nokia N8 - największy na świecie film poklatkowy zatytułowany "Gulp". Inspiracją do jego powstania był m.in. opisywany już wcześniej w serwisie N8LOVE film "Dot", określany jako najmniejszy film poklatkowy świata zrealizowany również Nokią N8.

 

Produkcja filmu "Gulp" z użyciem Nokii N8 to naprawdę potężne wyzwanie. Być może jednak nie każdy widz na podstawie powyższego filmu uświadamia sobie skalę tego przedsięwzięcia. Tutaj z pomocą przychodzi więc kolejny film - "Gulp. The making of", który bardzo obrazowo pokazuje etapy produkcji tego wyjątkowego filmu poklatkowego.



Teraz "Gulp" robi jeszcze większe wrażenie, prawda?

piątek, 21 czerwca 2013

Nokia N8 i "Weka pszenna"

Ponieważ ostatnio zawitałem do sklepu tuż przed zamknięciem półka z pieczywem była ogołocona niczym po najeździe Tatarów. Kupiłem zatem jedyne ocalałe pieczywo o dumnej nazwie na opakowaniu "Weka pszenna". Ku mojemu zdziwieniu wnętrze opakowania zawierało tzw. piętkę w przedziwnym kształcie.


Jedni widzą zwykłe pieczywo pszenne, inni serce, a jeszcze inni pośladki... :P

wtorek, 18 czerwca 2013

Nokia N8 i zło nad Aldi

21 maja 2013 r. jechałem przez katowicki Brynów autem, kiedy nagle nad marketem Aldi pojawiło się zło...




Kilka godzin później jechałem tamtędy ponownie. Market stał na swoim miejscu.

piątek, 14 czerwca 2013

Nokia N8 i katowickie kukurydze

W czwartek rano byłem na Osiedlu Tysiąclecia w Katowicach. Znajdują się tam bloki mieszkalne o wyjątkowej formie, nazywane potocznie "kukurydzami". Należą one wraz z "gwiazdami" (innymi katowickimi wieżowcami) do najbardziej charakterystycznych budynków w Polsce.

"Kukurydze" od zawsze mnie fascynują - uważam je za wyjątkowo atrakcyjne. Do tego stopnia, że swego czasu rozważałem nawet kupno mieszkania w jednym z tych bloków.


Na zdjęciu widać zaledwie dwa budynki z całej grupy "kukurydz". Na dodatek owe zdjęcie nie oddaje należycie ich uroku. Spróbuję w przyszłości wykonać jeszcze pełniejszą dokumentację fotograficzną.

czwartek, 13 czerwca 2013

Nokia N8 i film pełnometrażowy "Olive"

"Olive" to pierwszy na świecie pełnometrażowy film powstały w 100% z użyciem telefonu Nokia N8. Jedyną modyfikacją jest zastosowanie dodatkowego, zewnętrznego obiektywu 35mm. Całkowite koszty filmu są przez jego twórców szacowane na $500,000. W materiałach promocyjnych podkreśla się fakt, że jedną z ról w filmie odgrywa znana aktorka, Gena Rowlands.




Produkcja zapowiada się dość ciekawie - poniżej trailer (czas: 56 s):




Poniżej pierwsze pięć minut filmu:



Poniżej "Olive - Behind the Scenes" czyli jak powstaje owa produkcja:





"Olive" to chyba najbardziej ambitny projekt filmowy tworzony z użyciem Nokii N8. Nieprzypadkowe jest tu słowo "tworzony" zamiast "stworzony". Choć projekt wystartował bodajże w 2011 r. to do dziś nie został jeszcze ukończony. Niestety, oficjalna data premiery również nie jest jeszcze wyznaczona - cały czas na stronie WWW projektu widnieje komunikat: "coming soon". Pozostaje mieć nadzieję, że zostanie on jednak doprowadzony do końca.


Więcej informacji o filmie na oficjalnej stronie: http://www.olivethemovie.com/

wtorek, 4 czerwca 2013

Nokia N8 i X Bieg Rzeźnika 2013

X Bieg Rzeźnika odbył się w piątek 31 maja 2013 r. Początkowo miały pojawić się tu wyłącznie zdjęcia, ale pod naciskiem otoczenia spisałem dość obszerną relację.


Nie znoszę megalomanii, egzaltacji i mitologizacji, nienawidzę narcyzmu, pozerstwa i lansu, dlatego dość trudno pisać mi o moim udziale w biegu uznawanym przez wielu za najtrudniejszy bieg rozgrywany w Polsce. Podkreślam więc, że z powodu samego udziału w Biegu Rzeźnika ani nie czuję się bohaterem, ani nawet nie urosło moje ego. Nawet to, że owe zawody ukończyłem i dotarłem do mety w limicie czasu nie jest dla mnie powodem do dumy i chwały. Jeśli ktoś jednak na podstawie lektury niniejszej relacji będzie miał inne odczucia to bardzo proszę o życzliwą informację – postaram się natychmiast skorygować wskazane sformułowania w tekście oraz profilaktycznie uderzyć się w głowę młotkiem tudzież rzeźnicką siekierką ;)

Na początek kilka podstawowych informacji – czytelnik niecierpliwy może je ominąć (przeskakując do akapitu „POCZĄTEK”), a czytelnik maniakalny zapewne nimi nie pogardzi.

oficjalny hymn Biegu Rzeźnika - zespół Wiewiórka Na Drzewie


Bieg Rzeźnika to zawody rozgrywane corocznie w pierwszy piątek po Bożym Ciele w Bieszczadach. Trasa liczy ok. 80 km i prowadzi czerwonym szlakiem z Komańczy do Ustrzyk Górnych, stanowiącym część Głównego Szlaku Beskidzkiego im. Kazimierza Sosnowskiego. Limit czasu to 16 h (od wschodu do zachodu słońca).



Zasady są dość proste. Aby było trudniej (a jednocześnie bezpieczniej) biegnie się w parach (dwuosobowych zespołach). Oddalenie się członków jednego zespołu od siebie na odległość większą niż 100 metrów lub zejście jednego z nich z trasy skutkuje automatycznie dyskwalifikacją całej drużyny. Trasa podzielona jest na pięć etapów i cztery punkty kontrolne pomiędzy nimi (Przełęcz Żebrak, Cisna, Smerek, Berehy Górne), które trzeba zaliczyć w odpowiednim limicie czasowym. Na wszystkich owych punktach są też punkty nawadniania, a na dwóch z nich (Cisna i Smerek) dodatkowo tzw. przepaki (możliwość skorzystania z oddanych uprzednio organizatorom depozytów).



Bieg Rzeźnika zalicza się do biegów ekstremalnych. Dlatego też dla większości osób stających po raz pierwszy na jego starcie celem nie jest konkretny czas, ale dotarcie do mety. Drugi cel – zmieszczenie się w limicie czasu (czyli poniżej 16h). Można by to uznać za mało ambitne czy wręcz minimalistyczne podejście, ale biorąc pod uwagę dystans (ok. 80 km) oraz profil trasy (deniwelacja ok. 3500 m) jasne staje się, że to bieg ultra i bieg górski w jednym czyli naprawdę spore wyzwanie.

Biuro zawodów - odbiór pakietów startowych


O skali trudności świadczy fakt, że co roku spora grupa uczestników (przynajmniej 1/3, a często nawet połowa) niestety nie dociera do mety. I zapewne dlatego w regulaminie Biegu Rzeźnika można przeczytać, że w tych zawodach nie ma zwycięzców, bo „zwycięzcami są wszyscy ci, którzy go ukończą”.

A teraz już relacja. Długa i nudna jak flaki z olejem. Nuży pewnie niewiele mniej niż bieganie przez blisko 16 godzin w błocie 80. km po górach...


7 MIESIĘCY PRZED

11 października 2012, godz. 08:28, chat Gmail:
Tomek: co to jest?
Tomek: 80 km po Bieszczadach, limit czasu 16h, start TYLKO w drużynach dwuosobowych, termin: początek czerwca
Tomek: odp.: Bieg Rzeźnika, który robimy razem w przyszłym roku
ja: :D :D :D
ja: brzmi bardzo fajnie
ja: i bardzo podoba mi się, że mamy już drużynę :)
Tomek: można zgłaszać tylko drużyny ze względów bezpieczeństwa uczestników
Tomek: no i tak od rana czytam o tym biegu i myślę, że brzmi ciekawie
ja: a jak wpisowe? mam nadzieję, że nie jest to jakaś astronomiczna kwota... :)
Tomek: tu akurat jest kosmos - 170 zł w tym roku było
ja: ale 170 zł od osoby czy drużyny?
Tomek: hmm, w sumie nie wiem
ja: no to musimy zaktualizować kalendarz zawodów na 2013 ;)
Tomek: to tylko propozycja
ja: podoba mi się
ja: także z uwagi na zespołowość :)
Tomek: mnie też!



POCZĄTEK

Piątek, 31 maja 2013 r. Wstajemy o 00:30. Środek nocy to idealna pora na pobudkę. Do tego pada deszcz. Nie, raczej leje, bo to wręcz ulewa. Trudno, ubieramy się, zbieramy sprzęt i pakujemy do auta. Z moim rzeźnickim partnerem, Tomkiem (a prywatnie młodszym bratem), zatrzymaliśmy się w Strzebowiskach, skąd jedziemy do Cisnej. Jesteśmy na miejscu ok. 01:40. Po chwili podjeżdża wielka kawalkada autokarów, które zawiozą uczestników Biegu Rzeźnika z Cisnej na start do Komańczy. Autokary zatrzymują się jeden za drugim na głównej ulicy – wylocie na Komańczę. Po drodze spotykamy Mirka, jednego z organizatorów biegu, i podążamy wspólnie w kierunku pierwszego autokaru. Odjazd planowany na godz. 2.00 przeciąga się i wyruszamy dopiero o 2.20.


1. KOMAŃCZA – PRZEŁĘCZ ŻEBRAK

Do Komańczy docieramy po 40 minutach jazdy autokarami. Jest mokro, ale nie pada. Miejsce, z którego do tej pory zwyczajowo startuje Bieg Rzeźnika jest rozkopane, więc w tym roku wyruszamy z innej lokalizacji, położnej kilkaset metrów dalej.


Dobiega godz. 3:30. Niemal wszyscy się rozgrzewają. Trwa oczekiwanie. Jeszcze chwila i ok. 3.35 pada sygnał startu. Włączamy czołówki i próbujemy przejść do biegu. Nie jest to łatwe z uwagi na ilość uczestników. W jubileuszowej, 10-tej edycji zwiększono limity zapisów do rekordowej liczby 440 zespołów (czyli 880 biegaczy). Widok jest niesamowity – przed i za nami płynie przez mrok potok ludzi rozświetlony światłami czołówek. Dopiero po ok. 500 m tłum przerzedza się na tyle, że w końcu możemy biec. Biegnie się jeszcze dość lekko, pomimo plecaka na plecach, choć oczywiście z pełną świadomością, że to dopiero początek morderczego dystansu. Mży, a także... sypie śnieg. Nie trwa to długo, ale u niektórych budzi grozę. Trasa akurat prowadzi w dół, więc przyspieszamy. Zbiegi to moja specjalność, ale Tomek cały czas dotrzymuje mi kroku. Wyprzedzamy mnóstwo osób. Jeszcze nie wiem, że to niestety jeden z niewielu odcinków na całej trasie, na których warunki pozwolą mi się wykazać tym moim największym atutem biegowym. Dość szybko robi się na tyle jasno, że wyłączamy czołówki.

Po kilku kilometrach asfalt się kończy – odbijemy w lewo leśną ścieżką, która prowadzi w górę. W lesie niemal natychmiast trafiamy na szerokie strumienie. Korkuje się, bo prawie każdy chce dotrzeć na ich drugą stronę suchą stopą. Tomek nie chce czekać i przebiega owe wodne przeszkody nie dbając o zamoczenie butów. Ja też nie czekam w kolejkach, ale wypatruję alternatywnych przejść poza główną ścieżką i na szczęście udaje mi się za każdym razem uniknąć zamoczenia stóp. Podejście staje się coraz bardziej strome, a przede wszystkim błotniste.


Tworzą się małe „pociągi” - grupy biegaczy poruszających się wspólnym tempem do góry. Co jakiś czas zmieniamy się na prowadzeniu z Tomkiem, za nami porusza się spore grono tych, którym odpowiada nasza prędkość. Kilkakrotnie odrywamy się jednak od tych grup i doganiamy poprzedzające „pociągi” – przesuwamy się w ten sposób cały czas przed innych. Błoto jest zabójcze. W zasadzie każdy krok wiąże się z koniecznością dodatkowego usztywniania mięśni w celu ochrony przed uślizgiem i dla stabilizacji nóg, a to przyspiesza zużycie sił. Na innych odcinkach błoto działa jak klej i trudno jest wręcz oderwać buty od podłoża – błoto zaciekle usiłuje je przytrzymać, a nawet wchłonąć. Ciągle czuję, że stopa wysuwa się z buta przy podnoszeniu nogi dlatego mocniej zaciskam kevlarowe sznurówki systemem QuickLace. Widoczność kiepska – mgła, a raczej chmury. Z tego też powodu jest tak zimno, temperatura wynosi zapewne ok. 5 st. C. Na szczęście robi się coraz jaśniej.


W końcu docieramy do punktu kulminacyjnego pierwszego etapu czyli na Chryszczatą (997 mnpm). Zaczynamy zbiegać, po drodze jest jeszcze jednak kilka wzniesień, a więc też i podbiegów. Na jednym ze zbiegów przeżywam chwilę grozy - przy szybkim biegu w dół lewa noga osuwa się na niestabilnej nawierzchni i w ułamku sekundy, wraz z nienaturalnym jej zgięciem w kostce, w głowie pojawia się myśl: "kontuzja?". Jednak mięśnie głębokie trenowane tak intensywnie jazdą na rolkach szybkich w tzw. niskim bucie utrzymują nogę i kończy się tylko na strachu. Dopiero kilkadziesiąt kilometrów dalej opowiadam o tym Tomkowi i okazuje się, że biegnąc za mną widział dokładnie ten moment. Po 16,7 km docieramy na Przełęcz Żebrak (816 mnpm). Spędzamy tutaj niewiele czasu. Wypijam kubek izotonika, ale do bukłaka w plecaku już nic więcej nie dolewam – moje zapasy wody są jeszcze dość spore (na starcie miałem 0,75 l i zużyłem chyba mniej niż połowę).


2. PRZEŁĘCZ ŻEBRAK – CISNA


Tuż za Przełęczą Żebrak jest mata elektronicznego pomiaru czasu. Błota jest coraz więcej. Do tego nad naszymi głowami w koronach drzew wściekle szaleje wiatr. Podmuchy są tak silne, że w pewnym momencie nawet odrywają spory konar, który spada gdzieś za nami – na szczęście nie bezpośrednio na biegaczy. Etap liczy 15,4 km, a więc pod względem długości jest podobny do poprzedniego. Trasa prowadzi cały czas góra-dół, góra-dół. Ten odcinek jest dość monotonny i męczący, bo trudno nam ocenić aktualną pozycję. Po Wołosaniu (1071 mnpm) wypatrujemy szczytu o nazwie Berest (942 mnpm), ale bezskutecznie. Wzniesień, zbiegów, pagórków jest zbyt dużo, każdy podobny do pozostałych, a na dodatek wszystkie są zalesione, więc widoków nie ma żadnych (podobnie jak na pierwszym etapie). W końcu zaczyna się zbieg do Cisnej – słynny, niemal pionowy stok doszczętnie zalany błotną mazią. Do teraz nie wiem jakim cudem udaje się nam dotrzeć na dół bez upadku.

Zaczynają się zabudowania Cisnej i asfaltowa droga. Na otwartej przestrzeni mocno grzeje słońce więc robi się nam ciepło. To miła odmiana po kilku godzinach spędzonych w zimnych i wilgotnych górskich lasach niemal odciętych od światła. Kiedy biegniemy asfaltem lekko już podeschnięte błoto z naszych butów, skarpet i nóg pod wpływem miarowych uderzeń odrywa się i ląduje na drodze. Wygląda ona teraz jak po przejściu stada dzikich świń. Dość szybko docieramy do centrum, a następnie na przepak zorganizowany na miejscowym boisku Orlik, przy biurze zawodów. Odbieramy nasz depozyt. Tomek ściąga buty, wkłada nowe skarpetki i koszulkę, ja decyduję się nie wprowadzać żadnych zmian, dopóki nie odczuwam dyskomfortu czy obtarć. Wchłaniam żel, wypijam połowę półlitrowej butelki coli. Napełniam bukłak wodą – niestety, w pośpiechu bezmyślnie uzupełniam go do pełna (jego pojemność to 2 litry czyli 2 kg balastu), co odczuję później na podejściu na Małe Jasło (1097 mnpm) i Jasło (1153 mnpm). Docierają do nas nasi osobiści kibice w postaci rodziny, dzwoniliśmy do nich z okolic Beresta.


Na przepaku w Cisnej (565 mnpm) spędzamy ok. 15 minut – z perspektywy czytelnika zapewne może wydawać się to dużo, ale naprawdę ten czas składał się nie z odpoczynku, ale z złożonej sekwencji czynności (choć niestety nie do końca skoordynowanych) związanych z uzupełnianiem zapasów.


3. CISNA – SMEREK

Ruszamy z Orlika w Cisnej w kierunku torów kolejki bieszczadzkiej. Tutaj skręcamy w prawo, przechodzimy mostem na drugą stronę rzeki i odbijamy znowu w prawo, prosto w las. Na początek przeprawa przez strumyk, a później ponowna walka z błotem. Odpinamy kijki trekkingowe pobrane na przepaku w Cisnej i przytroczone dotąd do plecaków. Wydatnie pomogą nam one na trudnych, pełnych błota podejściach. Błota jest coraz więcej. Na dodatek w dziesiątkach postaci. Do tych znanych z wcześniejszych etapów dochodzą kolejne - błoto typu maź, błoto typu olej, błoto typu bagno, błoto typu klej, błoto typu strumyk, błoto typu żużel, błoto typu krowie gówno. Bogactwo form i kształtów. Nogi jeżdżą na wszystkie strony. Stok robi się coraz bardziej stromy, jest coraz cieplej, zmęczenie się zwiększa, pot wręcz zalewa oczy. Nawet z kijkami poruszamy się powoli, krokiem łyżwowym, momentami jak muchy w smole – a raczej w błocie. Podejście zdaje się nie mieć końca, ale na szczęście szlak z czasem wraz z wysokością nieco przesycha. Wykorzystujemy każde wypłaszczenie terenu do biegu, a każde nachylenie w dół wręcz do sprintów. Dzięki temu zyskujemy dużo czasu, który tak tracimy na wspomnianych błotnych podbiegach. Docieramy w końcu dość nagle ponad granicę lasu i ponieważ nie ma oznaczeń domyślamy się, że jest to prawdopodobnie Małe Jasło (1097 mnpm).


Kilka kolejnych szaleńczych zbiegów, potem męczące odcinki w górę i osiągamy Jasło (1153 mnpm). To mniej więcej gdzieś tutaj wypada granica dystansu maratonu czyli 42 km 195 m. i zaczyna się dystans ultra (pojęcie dotąd nieznane naszym organizmom). Jesteśmy już jednak na tyle zmaltretowani, że nie robi to na nas w zasadzie żadnego wrażenia. Wieje, nawet dość mocno, ale widoki za to zachwycają – po zimnej, mokrej nocy zrobił się piękny, słoneczny dzień. Kijków tym razem nie chowamy, szkoda nam czasu (podobnie jak na postoje, rozmowy czy zdjęcia), biegniemy więc trzymając je raz w jednej, raz w drugiej ręce.

 

Teraz jeszcze przeprawa przez lasy przedzielane polanami, przedzieranie się błoto i docieramy na Okrąglik (1101 mnpm). Na kolejnym odcinku cały czas wypatrujemy Fereczaty (1102 mnpm), ale nie potrafimy rozpoznać, który to z mijanych przez nas wielu szczytów na trasie. Z czasem czerwony szlak zaczyna wyraźnie opadać w dół i błota przybywa w zasadzie z każdym metrem. Końcowy odcinek poprzedzający tzw. drogę Mirka to zjazd w czystym błocie – nogi zanurzają się w nim grubo ponad kostki. Nie przejmujemy się tym zbytnio, bo błota po prostu nie da się uniknąć, a poza tym doświadczeni poprzednimi etapami wiemy już, że po przyklejeniu się do butów i nóg jednak dość szybko ono wysycha i w większości samo odpada. Szkoda tylko, że na zawalonych błotem odcinkach w dół nie jestem w stanie w pełni wykorzystać moich możliwości zbiegowych.

Sama droga Mirka, opisywana w wielu relacjach jako koszmarny, a nawet najgorszy odcinek Biegu Rzeźnika, bo mocno męczący psychicznie, jest dla nas wręcz przyjemną odskocznią od trudów walki z wszechobecnym błotem. Słońce świeci tak mocno, że po raz pierwszy decydujemy się na ściągnięcie naszych kurtek. Ten odcinek, liczący między 7 a 8 km, wije się nieprzerwanie w prawo i lewo, ale na szczęście dość szybko zaczyna prowadzić wyraźnie w dół. Wykorzystujemy to skrzętnie i choć dopada mnie właśnie poważna kolka w prawym boku to jednak zaciskam mocno zęby i biegniemy niemal do końca, jedynie 2-3 razy zwalniając. W końcu jest i Smerek czyli drugi przepak.


Tu znowu czekają na wspaniałe wsparcie w postaci kibicującej nam rodziny. Zjadamy bułki (nie od organizatora, ale własne), ja dodatkowo żel, a także wypijam znowu połowę półlitrowej coli oraz dwa kubki izototnika. Tomek jeszcze nalewa wodę do plecaka „pod korek” i zaraz wybiegamy w trasę. Ja tym razem nie dolewam wody do bukłaka – mam niestety nadal potężny zapas jeszcze z Cisnej, gdzie niefortunnie „zatankowałem” do pełna. W efekcie musiałem zmagać się z nadmiernym ciężarem na plecach na trzecim i jednocześnie najdłuższym 24-kilometrowym etapie Biegu Rzeźnika.


4. SMEREK – BEREHY GÓRNE

Teraz czeka nas czwarty etap mierzący 12,7 km. Rozpoczyna się żmudne podejście na szczyt o nazwie Smerek (1222 mnpm). Oczywiście nie mogło się obyć bez kolejnych zwałów błota. Istna kąpiel błotna. Mamy za sobą już ok. 60 km i nasze siły gasną. Droga na szczyt jest tak monotonna i mozolna, że trudno tu opisywać jej szczegóły. Podążamy zaciekle do góry. Droga się dłuży, martwi nas czas – czy aby zdążymy? W końcu jest i Smerek (1222 mnpm), a na nim spory tłum.

 

Przedzieramy się teraz przez połoniny. Jest coraz trudniej, bo z każdym metrem czujemy coraz bardziej narastające zmęczenie. Pogoda jest przepiękna – słońce i malownicze chmury. Grań jest jednak najeżona skałami, kamienie mocno utrudniają nam bieg.


Etap się dłuży, mija dużo czasu zanim docieramy na Osadzki Wierch (1253 mnpm). Wieje silny i zimny wiatr, chronimy się przed nim zakładając kaptury na głowy.

 
Zatrzymujemy się, Tomek ma problem z nogą. Ściąga buta, poprawia skarpetkę. To już obtarcia, a nawet rany. Cieszę się, że moje stopy nie mają powodów do narzekania, ale niedługo później dopada mnie ponownie kolka. Tym razem nie jestem w stanie biec (a co wcześniej udawało się na drodze Mirka), ani nawet iść, siadamy więc na krótką przerwę.



I potem dalsza walka z czasem – musimy jak najszybciej dotrzeć do schroniska Chatka Puchatka (1228 mnpm), a stamtąd na punkt kontrolny do Berehów Górnych (760 mnpm). Jeśli nie zdążymy przed limitem czasu etapu to nie będziemy mogli kontynuować zawodów – organizatorzy ściągną nas z trasy.

 

Od Chatki Puchatka przyspieszamy, potem jeszcze bardziej w lesie, gdzie napotykamy kolejną atrakcją w postaci oblepionych błotną mazią schodów. Następnie szlakiem przez las biegniemy w dół ile sił w nogach omijając (nie do końca skutecznie) błotne mini-bajora i na szczęście docieramy w końcu do Berehów Górnych przed upływem regulaminowego czasu.

Zmęczenie jest już ogromne, więc bez wahania sięgam po oferowane przez organizatora kubki z napojem energetyzującym Tiger, choć na co dzień unikam tego typu produktów. Wypijam jeden od razu, po chwili sięgam też po drugi. Robię to w pełni świadomie, aby pobudzić organizm do maksymalnej mobilizacji na ostatnim, bardzo wymagającym etapie. Dolewam również wodę do bukłaka w plecaku. Ponieważ wiem, że czeka nas ostra walka z czasem więc tym razem dokładnie sprawdzam czy nie przesadziłem z ilością wody (a tym samym ciężarem plecaka). Berehy Górne to punkt, na którym spędzamy zdecydowanie najmniej czasu. Niemal natychmiast po uzupełnieniu płynów wyruszamy w dalszą drogę.


5. BEREHY GÓRNE – USTRZYKI GÓRNE

Tuż po opuszczeniu Berehów zatrzymujemy się na początku szlaku na Połoninę Caryńską (1297 mnpm). Nie przeszliśmy więcej niż 200 metrów, ale czuję, że nie mam już „paliwa” na dalszą drogę, więc muszę coś zjeść.



Żel zostawiam na czarną godzinę (która, jak się okazało później na szczęście nie nadeszła) i zabieram się za bułkę. Tomek w tym czasie dzwoni do naszego rodzinnego supportu.



Powoli ruszamy, ale stopniowo przyspieszamy. Etap jest bardzo trudny, choć najkrótszy ze wszystkich (8,9 km). Świadomość, że czasu zostało nam niewiele działa bardzo mobilizująco. Nawet błota jest jakby mniej, ale być może to po prostu tylko wrażenie związane z determinacją i zmęczeniem. Nasze nogi ledwo się poruszają, bo to już ponad 70 km trasy. Po kilku, kilkunastu zmianach tempa doganiamy wcześniejsze grupy zawodników i stabilizujemy naszą prędkość – już do samego końca podążamy w długim „pociągu” na sam szczyt. Tempo nie jest z pewnością zawrotne, ale pozwala kumulować energię potrzebną na przebiegnięcie połoniny, a potem także na zbieg na metę do Ustrzyk Górnych. Mam pełną świadomość, że ta trudna droga do góry to i tak odpoczynek w zestawieniu z tym co czeka nas dalej.


Połonina Caryńska (1297 mnpm), jesteśmy na szczycie. Sporo tu „rzeźników”, którzy dotarli do tego miejsca najwyraźniej resztkami sił. Stoją, siedzą, leżą – część z nich w stanie totalnej apatii (niektórzy przypominają wręcz zombie). Spieszy się nam, jednak ścieżka jest wąska, a pełno na niej i zawodników, i turystów. Staramy się więc jak najszybciej omijać i wyprzedzać ich wszystkich, aby w końcu móc rozwinąć pełną prędkość biegu. Udaje się to po kilku minutach i w końcu już biegniemy ramię w ramię przez połoninę. Nie zatrzymujemy się nawet na moment, choć widoki są niesamowite. Słońce powoli chyli się ku zachodowi, przez co zbocza gór oraz chmury oświetlane są miękkim światłem.


Do szybkiego marszu przechodzimy bodajże w 2-3 trudnych technicznie miejscach, a poza tym stale pędzimy ile sił w nogach. Tempo jest wręcz zabójcze, napotykani po drodze biegacze są nim najwyraźniej mocno zdziwieni, a nieliczni, którzy zrywają się w pogoni za nami, nie są w stanie dotrzymać nam kroku.

Docieramy do końcowego odcinka trasy prowadzącego z połoniny w dół do Ustrzyk. Wiemy już co prawda, że powinniśmy zdążyć, ale mimo to nie odpuszczamy. Pierwotne założenie „dobiec w limicie czasu 16h, nawet w 15h55min” sformułowane jeszcze przed startem Biegu Rzeźnika, jest już w zasadzie zrealizowane, a teraz walczymy o jak najlepszy czas. Na zbiegu przez las narzucam więc dość mocne tempo, a Tomek zdaje się milcząco potwierdzać mój plan biegnąc cały czas razem ze mną. Nogi już dość mocno bolą, ale nie odpuszczamy, niemal cały czas mkniemy na dół mijając sporo drużyn wlokących się na tym końcowym odcinku noga za nogą. Widać już pierwsze zabudowania, pierwszą kładkę, potem kilka kolejnych, przyspieszamy jeszcze bardziej, teraz most i jest już meta. Ukończyliśmy Bieg Rzeźnika 2013! Z limitu czasu 16h urwaliśmy blisko pół godziny. Odbieramy „rzeźnickie” gliniane medale na konopnym sznurku, witamy się z rodziną i siadamy, aby złapać oddech.

Gliniany medal - "najdroższy na świecie" 
(fragment z hymnu Rzeźnika zespołu Wiewiórka Na Drzewie)

Nigdy więcej! :-P


PODSUMOWANIE

Tegoroczna 10. edycja Biegu Rzeźnika była naprawdę trudna. To nie tyle moja subiektywna opinia, co fakty. Sporo doświadczonych zespołów, które startowały w ubiegłych latach, uzyskało teraz znacznie gorsze czasy, a część z nich nawet nie osiągnęła mety. Ilość błota, wytworzonego przez padające nieprzerwanie przez tydzień deszcze, była wręcz zaskakująca (podobnie jak wspomniane już bogactwo jego form i kształtów). Sprzęt w takich warunkach odgrywa kluczową rolę – tymczasem brat biegł w zwykłych "asfaltówkach" Asics, a ja w krosowych Salomonach (krosowych czyli przeznaczonych nie w góry, ale na leśne ścieżki). Ani jedne, ani drugie bynajmniej nie są butami na taki profil trasy i taką nawierzchnię. Ideałem byłyby dedykowane do błota buty firm Inov8, Montrail czy Salomon. Naprawdę dużo bym dał, aby mieć w tych warunkach na nogach np. model S-LAB XT 5 Softground marki Salomon. Zwłaszcza, że miałem okazję na własne oczy zobaczyć jak inni w tych butach zasuwają przez błoto.



Biegu Rzeźnika nie da się ukończyć „turystycznie”. Na każdym płaskim odcinku terenu i na każdym odcinku prowadzącym w dół trzeba biec, aby zmieścić się w limicie czasu. Odcinki prowadzące do góry można pokonywać marszem, ale koniecznie najszybciej jak to tylko możliwe. I ze świadomością, że one są tak naprawdę i odpoczynkiem od biegu, i jednocześnie nabieraniem sił do niego. Dla lepszego wyobrażenia: drogowskaz w centrum Cisnej wskazuje kierunek przejścia do Komańczy czerwonym szlakiem podając czas 9h45min. My ten etap pokonaliśmy w 4h55min.


Przygotowania do Biegu Rzeźnika to temat rzeka. Prócz treningów ważne były też zawody – zaczęliśmy już jesienią zaliczając różne krosowe starty na 10 km czy 15 km. Potem ciężka zima i wybieganie dwóch planów treningowych do maratonu. Potem pierwszy kontrolny start w zimowym biegu górskim Wilcze Gronie (15 km po Beskidach w śniegu po kolana). Następnie trzy maratony tj. Dębno, Cracovia (ja dodatkowo "double start" – sobota maraton na rolkach, niedziela maraton biegowy) i Silesia w ciągu 5 tygodni. W międzyczasie oczywiście biegi, rower i przede wszystkim rolki.

Wiewiórka Na Drzewie i nowy utwór przygotowany specjalnie na X edycję Biegu Rzeźnika

Aha, rzecz absolutnie najważniejsza. Podstawą w Biegu Rzeźnika jest właściwy partner. Ja miałem to szczęście, że wystartowałem ze świetnym partnerem, z którym na dodatek wiążą mnie więzy krwi. Wystarczy wspomnieć choćby to, że przy moich problemach z kolką na drodze Mirka mój partner natychmiast z troską zaproponował, że jeśli to coś poważnego to na przepaku w Smereku zejdziemy z trasy – i wiem, że mówił to poważnie, a nie przez grzeczność. Choć paradoksalnie przez blisko 16h biegu nie było zbyt wielu okazji do rozmowy, to jednak rozumieliśmy się z bratem niemal bez słów. Tomek na podbiegach dzielnie ciągnął nas do góry, ja starałem się rewanżować nadając tempo na większości płaskich odcinków i przede wszystkim prowadząc nas w szaleńczym tempie na zbiegach. Mam też ogromną satysfakcję, że na żadnym odcinku biegu zgodnie z regulaminem nie rozdzieliliśmy się, w skrajnych przypadkach dzielił nas od siebie dystans góra kilkunastu metrów. Biegło się nam razem doskonale, a przede wszystkim z bardzo ważnym dla psychiki poczuciem, że stanowimy zgraną drużyną (przy okazji jeszcze raz za to dziękuję). Określenie "drużyna" i same podziękowania należy zresztą rozciągnąć na całą rodzinę (bez ich wsparcia byłoby naprawdę bardzo ciężko).

Gliniany znaczek Biegu Rzeźnika z magnesem na lodówkę


Na koniec mała ciekawostka. Zaraz po powrocie z Bieszczad do domu nie wytrzymałem i... założyłem rolki. Ja naprawdę nie lubię biegać. Błagam, niech mi ktoś w końcu uwierzy! :D


POST SCRIPTUM (wyłącznie dla dewiantów)

Sprzęt:
telefon – Nokia 101 Dual Sim (włożone dwie karty sim: prywatna i służbowa)
aparat fotograficzny – Nokia N8 (zabrana wyłącznie do zdjęć, bez karty sim)
plecak z bukłakiem – Kalenji 12 Ultra Trail
buty – Salomon Crossmax neutral, model czerwono-biały (podaję kolor tak dla porządku, bo na zamieszczonym w powyższej relacji zdjęciu tych butów widać przede wszystkim obfitą błotną skorupę)
kurtka – Jack Wolfskin Gore-Tex
koszulka z długim rękawem – NewBalance
spodenki – Adidas Climacool
skarpetki – X-Socks Run Sky Run
bokserki – Kalenji
czapka z daszkiem – Adidas
zegarek – Casio G-Shock
czołówka – Petzl Tikka
kije trekkingowe – Fjord Nansen
mapka z profilem trasy


Jedzenie i picie:
żele Aptonia w tubkach – zjedzone 4 z 6
żele („sorbety”) Aptonia w saszetkach – zjedzone 4 z 7
batony KiteKat – zjedzony 1 z 4
batony Mars – zjedzone 0 z 2
5 x kubek z izotonikiem (1 x Żebrak, 2 x Cisna, 2 x Smerek)
2 x kubek z Tigerem (Berehy Górne)
pół bułki z serem topionym
2 x bułka z salami i żółtym serem
woda – 0,75 l na dwóch pierwszych etapach, 1,5 l na dwóch kolejnych, 0,5 l na ostatnim.


POST POST SCRIPTUM (wyłącznie dla wtajemniczonych)

=^..^=

czwartek, 30 maja 2013

Nokia N8 i Bieszczady dzień przed

W Bieszczadach już od tygodnia ponoć pada...


Zrobiłem dziś rozpoznanie terenu - trasa Biegu Rzeźnika wygląda jak świńskie bajoro. Zapowiada się mega jazda (na tyłku).

niedziela, 26 maja 2013

Nokia N8 i korki w Poznaniu

Podróż z Katowic do Poznania trwała 5 godzin. Sam pobyt w Poznaniu to łącznie może godzina (trzy różne lokalizacje). Przejazdy po Poznaniu zajęły 4 godziny. Droga powrotna z Poznania do Katowic: 6 godzin.






Chciałoby się powiedzieć: "nigdy więcej!". Niestety, nie mogę. Wracam tu w październiku.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...