wtorek, 17 września 2013

Nokia N8, XXXI Wrocław Maraton i studium katastrofy

Ponieważ docierają do mnie z różnych stron zaskakujące smsy z wprawiającymi mnie w osłupienie gratulacjami, a dotyczące mojego nieszczęsnego startu biegowego w niedzielę 15.09.2013 r. w XXXI Wrocław Maraton, muszę zabrać głos i bijąc się w pierś wyjaśnić wszem i wobec, że na żadne gratulacje nie zasługuję, a bardziej już na kpiny, złorzeczenia czy nawet pogróżki.


 - - - - -

Parental Advisory Explicit Content: Osoby bardziej wrażliwe powinny przerwać w tym miejscu lekturę tekstu, ponieważ będąc pod wpływem silnych emocji nie ręczę za siebie i w dalszej części mogą pojawić się słowa powszechnie uznawane za niecenzuralne wraz z towarzyszącym im wysokim poziomem agresji (z autoagresją włącznie).

 - - - - -

XXXI Wrocław Maraton biegłem jak stara baba. Oczywiście przepraszam wszystkie miłe (a nawet niemiłe) panie mniej i bardziej zaawansowane wiekiem i nie zwlekając wyjaśniam, cóż takiego mam na myśli używając tego określenia. Otóż stara baba oznacza dla mnie nie tyle kobietę, co właśnie babę, spleśniałą i antypatyczną, najlepiej w wieku lat ok. stu, lekko zniedołężniałą (fizycznie, ale i też nieco umysłowo), która przez całe swoje życie nie skalała się uprawianiem jakiegokolwiek sportu (ani nawet myśleniem o tym). I właśnie w takim to stylu przebiegłem Wrocław Maraton. Jak wypisz-wymaluj: stara baba.

Osoby bardziej zorientowane w temacie wiedzą, że zdobywam Koronę Maratonów Polski (5 największych polskich maratonów: Dębno, Kraków, Wrocław, Warszawa, Poznań) – i że z wrodzonej głupoty (życzliwi mówią „ambicji") planuję to zrobić w jeden rok. Korona Maratonów Polski to co prawda „secondary target”, bo „primary” stanowił oczywiście Bieg Rzeźnika - 80km po górach (piszę teraz wyłącznie o celach biegowych). Osoby wyjątkowo dobrze zorientowane w temacie wiedzą natomiast, że biegać nienawidzę (i absolutnie nie jest to żadna forma obsesyjnego kokietowania otoczenia typowa dla wkraczającej w dorosłość ładnej i zgrabnej nastolatki). Trzeba jednak przyznać, na ogół to moje bieganie podejrzanie dobrze mi wychodzi. I słowa „dobrze mi wychodzi”, co dziwne, raczej nie są określeniem przesadzonym.

Teraz mały przerywnik i kilka dowodów w postaci moich wyników z zawodów, które potwierdzają tę być może dość arogancką w swej stanowczości tezę... Kilometr jestem w stanie pobiec w czasie 2min55s (2012 r., biegłem te zawody nazajutrz po 70km na rolkach w Krakowie czyli „70 Nie Tylko Dla Orłów”). Dłuższy dystans? 10 km biegam w 44 minuty (i w upale, i w chłodzie). W teście Coopera mam najwyższy wynik na skali. I teraz najlepsze: dlaczego napisałem „podejrzanie dobrze mi to wychodzi”? Bo oprócz tego, że wszystkie przytaczane wyniki są obiektywnie patrząc wysokie (i w zasadzie każdy kolejny start na danym dystansie to poprawa wyniku), to na dodatek uzyskane zostały bez jakichkolwiek treningów biegowych. Zarzekam się, to najszczersza prawda. I to już koniec fragmentu śmierdzącego na odległość megalomanią. Wracamy do depresyjnego studium totalnej katastrofy. I do wspomnianej parchatej starej baby.

Stara baba biegnąc porusza się z prędkością żółwia po zawale. W zasadzie porusza się tak przeraźliwie wolno, że aby dostrzec jej ruch trzeba nagrać to na taśmę filmową i przeglądać ją klatka po klatce. Co prawda wyobrażam sobie jeszcze, że stara baba biegnąc wydaje różne odgłosy: piszczy, prycha, rzęzi, a może i nawet wypuszcza gazy. Na szczęście tych dodatkowych atrakcji nie doświadczyłem, ani tym bardziej nie uraczałem nimi otaczających mnie współbiegaczy, niemych świadków mojego maratońskiego blamażu.

Cóż jednak spowodowało, że opisując mój udział w imprezie o nazwie XXXI Wrocław Maraton używam właśnie określenia stara baba? Przecież w zasadzie nic nie zapowiadało takiego dramatu...

Bo jakie ma znaczenie, że było 15st.C, wrednie kropił deszczyk, a całe ubranie wraz z zawartością kieszeni było do cna przemoczone? Bo jakie ma znaczenie, że z tego przemoczenia na odsłoniętych fragmentach trasy miałem od wiatru drgawki i szczękałem zębami? Bo jakie ma znaczenie, że w tym tygodniu trochę niedospałem, trochę niedojadłem? Bo jakie znaczenie ma to, że generalnie nienawidzę biegać? Tylko stare baby pokrętnie, mało wiarygodnie i na wskroś żenująco tłumaczą w tenże sposób swe kompromitujące dokonania.

No tak, były jeszcze antybiotyki. Silne, na stan zapalny. Skończyłem je brać pod koniec sierpnia (i stąd też przez ponad miesiąc byłem wyłączony z treningów). I z ich powodu przestrzegał mnie przed startami w zawodach chociażby jeden z kolegów (dziękuję!). Rzeczywiście, teraz już wiem, że naprawdę warto słuchać osób doświadczonych i uczyć się na ich błędach. Zwłaszcza, że podobne ostrzeżenia wygłaszała również moja lekarka zalecając mi dwa tygodnie odpoczynku od aktywności fizycznej i przestrzegając przed trwającym cztery tygodnie osłabieniem organizmu (dokładny cytat: „po co to Panu, będzie Pan miał mięśnie jak z waty i obniżoną odporność”). Ale przecież jak się jest takim facetem jak ja to przecież „się wie lepiej”.

Resztki rozsądku spowodowały, że nie planowałem dziś „pójścia w trupa” i bicia tzw. życiówki. Postanowiłem wystartować nieco zachowawczo, mając w pamięci za tydzień RollerCup w Wilanowie, za dwa tygodnie Maraton Warszawski w trybie „double start” (sobota rolki, niedziela bieg), za trzy tygodnie Silesia Półmaraton (szlag, odwołali, więc jeszcze nie wiem co pobiegnę), za cztery tygodnie Poznań Maraton, za pięć tygodni Zakopane i Bieg Na Kasprowy. Zatem grzecznie ustawiłem się na starcie 10-20 metrów przed grupą z pacemakerem na 4h. I postanowiłem spokojnie pobiec sobie na czas ok. 4h-4h10min.

 Otóż przebiegam półmetek. Do tego momentu bieg był tak nudny, a tempo tak równe, że nie ma sensu wspominać o szczegółach (wręcz ziewałem). Założenia taktyczne realizowane są w 100%, bo na 21 km mam dokładnie zaplanowany zapas czasowy. Radośnie biegnę więc dalej. Mam co prawda momentami wrażenie, że moja prędkość lekko spada, ale regularnie staram się to nadrabiać. Dopiero później dociera do mnie, że to zapowiedź tego, co zaraz nastąpi. Osiągam 30 km. I tutaj właśnie następuje radykalny zwrot akcji, godny najwybitniejszych filmowych mistrzów suspensu. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i następuję coś jakby... Nie, bynajmniej nie legendarna maratońska „ściana” (bo jestem już za stary na takie numery), ale zwykły i ordynarny strzał w pysk. I to szmatą do podłogi, taką wyjątkowo mokrą i intensywnie śmierdzącą. Zaraz, co jest? Biegnę dalej. A raczej chcę biec, bo nogi (a konkretnie mięśnie) przełączają się właśnie w „stara baba mode”. I znowu strzał w pysk. I kolejny.

 W efekcie bezradnie przyglądałem się (zapewne z wyraźnym i stale rosnącym otępieniem na twarzy) jak wyprzedza mnie m.in. młodzieniec z ręką w gipsie, pani z dwójką dzieci trzymających ją za dłonie, starzec z długą siwą brodą (wydawało mi się nawet, że dostrzegam w jego dłoniach laskę!), biegacz z przykurczem (paraliżem?) lewej strony ciała, dziewczątko z mocno zaawansowaną anoreksją, białoskóry pigmej (przysięgam, miał góra 140 cm wzrostu!), jegomość lekko pchający sporych rozmiarów wózek z dzieckiem, osobnik wyglądający na zawodnika sumo (i to wagi ciężkiej!) czy Mama Muminka z nieodłączną torebką (tego już nie potrafię niestety wyjaśnić, ale chyba każdy wie, jak wygląda owa kultowa postać z książek Tove Jansson). Wyprzedzają mnie bezlitośnie, bezwzględnie, nie okazując jakiegokolwiek szacunku czy nawet zwykłego zrozumienia dla moich wielkich sportowych ambicji. I wszyscy wokół jak w zmowie wciąż przyspieszają. Mijają mnie jak bolid F1 furmankę. Ja również wciąż chcę przyspieszyć, więc niemrawo próbuję zmusić dolne kończyny do bardziej intensywnej pracy. I znowu strzał w pysk. I jeszcze jeden. I kolejny. Szmata wciąż trafia mnie w to samo miejsce ze złowrogim świstem i efektownym mlaśnięciem. „Stara baba mode” nie odpuszcza. I za cholerę nie potrafię nad tym zapanować, nie potrafię przyspieszyć. Przyspieszyć? Ja stale zwalniam! Podrywam się więc... I jeszcze raz szmatą w pysk. I kolejny. I jeszcze, i jeszcze. Bez końca. Mimo to próbuję co chwilę przyspieszyć, ale efektów brak (poza wspomnianą szmatą). Czekam więc jeszcze w wielkim napięciu, aż wyprzedzi mnie jakiś biegacz bez nóg, walec drogowy, tudzież wataha ślimaków winniczków, ale najwyraźniej jednak tego dnia czuwa nade mną resztka opatrzności.

 Tak, im było bliżej mety, tym bardziej niemal wszyscy mnie wyprzedzali. Piszę nieśmiało „niemal”, bo ja sam dziwnym trafem i wielce zaskoczony na ostatnich kilometrach również wyprzedziłem kilka osób – m.in. dwóch starszych gentlemanów – jeden wartkim strumieniem oddawał właśnie intensywnie bursztynowy mocz na pobliski parkan, drugi, z gracją pochylony nad trawnikiem, pieczołowicie zwracał nań bliżej nieokreśloną papkę o zadziwiająco tęczowej kolorystyce, a złożoną zapewne z mieszanki izotonika, żeli energetycznych i bananów (choć w tym wypadku słowo „zwracał” to skrajny eufemizm, bo rzygał jak kot). Wyprzedziłem też panią, która sznurowała buta tak długo i z takim pietyzmem, że słowo „wieczność” nabrało już dla mnie odtąd wizualnej definicji. Wyprzedziłem jeszcze osobnika, który dostał ataku kaszlu tak silnego, że do teraz mam wyrzuty sumienia czy przeżył te paroksyzmy (na szczęście media nie donoszą o żadnym przypadku zgonu w trakcie owych zawodów). Wyprzedzałem więc, a jakże! Siła i moc, nie ma lipy!

 Widać już metę. Kibice, wolontariusze i biegacze, którzy dotarli wcześniej. Uśmiechy, wiwaty, owacje na stojąco. Brakuje tu jeszcze dzieci z kwiatami i bombonierką. A mnie szlag trafia, nawet tego nie kryję. Widzę ten cholerny zegar nad linią końca maratonu. Ostatnie kilkaset metrów pokonuję, a jakże, sprintem, budząc spore zdziwienie widzów i lekki popłoch wśród wyprzedzanych biegaczy. Wściekle miotam przed siebie spojrzenia: „z drogi!”. Nikt mnie już nie wyprzedza, chociaż kilku próbuje. „Mnie?!?” – rzucam im szyderczo w myślach. I jeszcze przyspieszam. Jest linia. „I co dranie? Nie daliście rady?” – ciskam wściekle wzrokiem przez ramię. Są daleko za mną. A przede mną urocze dziewczę z promiennym uśmiechem zawiesza mi medal na szyi i ściskając wątle moją dłoń, wypowiada (zapewne po raz tysięczny tego dnia) standardowy komunikat, trzepocząc przy tym zamaszyście rzęsami: „gratuluję!”, co kwituję (na szczęście bezgłośnie): „proszę sobie nie żartować!”. Gorycz z wyniku równa dramatowi przedszkolaka, który odkrył, że św. Mikołaj nie istnieje.

 Czas w maratonie wynoszący 4h46min to dramat, blamaż, wysypka, kompromitacja, wszawica, zgrzytanie zębów, wstyd, harakiri/seppuku, syf, malaria i armagedon w najczystszej postaci. To katastrofa rodem z antycznych tragedii. Przesadzam? Bynajmniej. W tym roku w biegowym Cracovia Maraton wykręciłem 4h29min – dzień po maratonie rolkowym. Zaledwie dwa tygodnie później Silesia Maraton w deszczu (dzień po zawodach na rolkach w Skawinie na 9 km) i wynik 4h9min (a to najtrudniejszy uliczny maraton w Polsce). A teraz Wrocław, trasa płaska jak stół, najłatwiejsza w Polsce i 4h46min? Pobijam rekordy, ale w drugą stronę? Cóż, pora wyrazić to wprost: przy takich wcześniejszych wynikach biegowych jak moje, to w maratonie czas 4h46min osiągają tylko i wyłącznie stare baby. Wyjątkowo spleśniałe i zgrzybiałe. Na dodatek bezzębne. Zresztą stare baby, nawet te na wskroś spróchniałe, biegnąc maraton w 4h46min zapewne bez trudu są w stanie w trakcie biegu zająć się równolegle dzierganiem sweterka na drutach, lepieniem pierogów ruskich albo struganiem łódki z kory. I podejrzewam nawet, że przy tym wszystkim ich nogi dziarsko pląsają po asfalcie (choć przypominam, że nie ma to nic wspólnego z przyzwoitą prędkością).

Więc gdybym tylko nie był nieprzerwanie od kilkunastu lat całkowitym abstynentem to najchętniej zaraz na mecie XXXI Wrocław Maraton sięgnąłbym po alkohol. Wysokoprocentowy. I w bardzo dużej ilości. Sięgałbym po niego zresztą całą noc. Nie, po co te ceregiele... Najchętniej schlałbym się dziś jak świnia. Spirytusem medycznym. I jutro też. I pojutrze. Przez cały tydzień chlałbym na umór.

 Na koniec uroczyście i śmiertelnie poważnie oświadczam:
 proszę do mnie nie pisać, nie gratulować, nie pocieszać – ani się ważcie!

1 komentarz:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...