Nie znoszę megalomanii, egzaltacji i mitologizacji, nienawidzę narcyzmu, pozerstwa i lansu, dlatego dość trudno pisać mi o moim udziale w biegu uznawanym przez wielu za najtrudniejszy bieg rozgrywany w Polsce. Podkreślam więc, że z powodu samego udziału w Biegu Rzeźnika ani nie czuję się bohaterem, ani nawet nie urosło moje ego. Nawet to, że owe zawody ukończyłem i dotarłem do mety w limicie czasu nie jest dla mnie powodem do dumy i chwały. Jeśli ktoś jednak na podstawie lektury niniejszej relacji będzie miał inne odczucia to bardzo proszę o życzliwą informację – postaram się natychmiast skorygować wskazane sformułowania w tekście oraz profilaktycznie uderzyć się w głowę młotkiem tudzież rzeźnicką siekierką ;)
Na początek kilka podstawowych informacji – czytelnik niecierpliwy może je ominąć (przeskakując do akapitu „POCZĄTEK”), a czytelnik maniakalny zapewne nimi nie pogardzi.
oficjalny hymn Biegu Rzeźnika - zespół Wiewiórka Na Drzewie
Bieg Rzeźnika to zawody rozgrywane corocznie w pierwszy piątek po Bożym Ciele w Bieszczadach. Trasa liczy ok. 80 km i prowadzi czerwonym szlakiem z Komańczy do Ustrzyk Górnych, stanowiącym część Głównego Szlaku Beskidzkiego im. Kazimierza Sosnowskiego. Limit czasu to 16 h (od wschodu do zachodu słońca).
Zasady są dość proste. Aby było trudniej (a jednocześnie bezpieczniej) biegnie się w parach (dwuosobowych zespołach). Oddalenie się członków jednego zespołu od siebie na odległość większą niż 100 metrów lub zejście jednego z nich z trasy skutkuje automatycznie dyskwalifikacją całej drużyny. Trasa podzielona jest na pięć etapów i cztery punkty kontrolne pomiędzy nimi (Przełęcz Żebrak, Cisna, Smerek, Berehy Górne), które trzeba zaliczyć w odpowiednim limicie czasowym. Na wszystkich owych punktach są też punkty nawadniania, a na dwóch z nich (Cisna i Smerek) dodatkowo tzw. przepaki (możliwość skorzystania z oddanych uprzednio organizatorom depozytów).
Bieg Rzeźnika zalicza się do biegów ekstremalnych. Dlatego też dla większości osób stających po raz pierwszy na jego starcie celem nie jest konkretny czas, ale dotarcie do mety. Drugi cel – zmieszczenie się w limicie czasu (czyli poniżej 16h). Można by to uznać za mało ambitne czy wręcz minimalistyczne podejście, ale biorąc pod uwagę dystans (ok. 80 km) oraz profil trasy (deniwelacja ok. 3500 m) jasne staje się, że to bieg ultra i bieg górski w jednym czyli naprawdę spore wyzwanie.
Biuro zawodów - odbiór pakietów startowych
O skali trudności świadczy fakt, że co roku spora grupa uczestników (przynajmniej 1/3, a często nawet połowa) niestety nie dociera do mety. I zapewne dlatego w regulaminie Biegu Rzeźnika można przeczytać, że w tych zawodach nie ma zwycięzców, bo „zwycięzcami są wszyscy ci, którzy go ukończą”.
A teraz już relacja. Długa i nudna jak flaki z olejem. Nuży pewnie niewiele mniej niż bieganie przez blisko 16 godzin w błocie 80. km po górach...
7 MIESIĘCY PRZED
11 października 2012, godz. 08:28, chat Gmail:
Tomek: co to jest?
Tomek: 80 km po Bieszczadach, limit czasu 16h, start TYLKO w drużynach dwuosobowych, termin: początek czerwca
Tomek: odp.: Bieg Rzeźnika, który robimy razem w przyszłym roku
ja: :D :D :D
ja: brzmi bardzo fajnie
ja: i bardzo podoba mi się, że mamy już drużynę :)
Tomek: można zgłaszać tylko drużyny ze względów bezpieczeństwa uczestników
Tomek: no i tak od rana czytam o tym biegu i myślę, że brzmi ciekawie
ja: a jak wpisowe? mam nadzieję, że nie jest to jakaś astronomiczna kwota... :)
Tomek: tu akurat jest kosmos - 170 zł w tym roku było
ja: ale 170 zł od osoby czy drużyny?
Tomek: hmm, w sumie nie wiem
ja: no to musimy zaktualizować kalendarz zawodów na 2013 ;)
Tomek: to tylko propozycja
ja: podoba mi się
ja: także z uwagi na zespołowość :)
Tomek: mnie też!
POCZĄTEK
Piątek, 31 maja 2013 r. Wstajemy o 00:30. Środek nocy to idealna pora na pobudkę. Do tego pada deszcz. Nie, raczej leje, bo to wręcz ulewa. Trudno, ubieramy się, zbieramy sprzęt i pakujemy do auta. Z moim rzeźnickim partnerem, Tomkiem (a prywatnie młodszym bratem), zatrzymaliśmy się w Strzebowiskach, skąd jedziemy do Cisnej. Jesteśmy na miejscu ok. 01:40. Po chwili podjeżdża wielka kawalkada autokarów, które zawiozą uczestników Biegu Rzeźnika z Cisnej na start do Komańczy. Autokary zatrzymują się jeden za drugim na głównej ulicy – wylocie na Komańczę. Po drodze spotykamy Mirka, jednego z organizatorów biegu, i podążamy wspólnie w kierunku pierwszego autokaru. Odjazd planowany na godz. 2.00 przeciąga się i wyruszamy dopiero o 2.20.
1. KOMAŃCZA – PRZEŁĘCZ ŻEBRAK
Do Komańczy docieramy po 40 minutach jazdy autokarami. Jest mokro, ale nie pada. Miejsce, z którego do tej pory zwyczajowo startuje Bieg Rzeźnika jest rozkopane, więc w tym roku wyruszamy z innej lokalizacji, położnej kilkaset metrów dalej.
Dobiega godz. 3:30. Niemal wszyscy się rozgrzewają. Trwa oczekiwanie. Jeszcze chwila i ok. 3.35 pada sygnał startu. Włączamy czołówki i próbujemy przejść do biegu. Nie jest to łatwe z uwagi na ilość uczestników. W jubileuszowej, 10-tej edycji zwiększono limity zapisów do rekordowej liczby 440 zespołów (czyli 880 biegaczy). Widok jest niesamowity – przed i za nami płynie przez mrok potok ludzi rozświetlony światłami czołówek. Dopiero po ok. 500 m tłum przerzedza się na tyle, że w końcu możemy biec. Biegnie się jeszcze dość lekko, pomimo plecaka na plecach, choć oczywiście z pełną świadomością, że to dopiero początek morderczego dystansu. Mży, a także... sypie śnieg. Nie trwa to długo, ale u niektórych budzi grozę. Trasa akurat prowadzi w dół, więc przyspieszamy. Zbiegi to moja specjalność, ale Tomek cały czas dotrzymuje mi kroku. Wyprzedzamy mnóstwo osób. Jeszcze nie wiem, że to niestety jeden z niewielu odcinków na całej trasie, na których warunki pozwolą mi się wykazać tym moim największym atutem biegowym. Dość szybko robi się na tyle jasno, że wyłączamy czołówki.
Po kilku kilometrach asfalt się kończy – odbijemy w lewo leśną ścieżką, która prowadzi w górę. W lesie niemal natychmiast trafiamy na szerokie strumienie. Korkuje się, bo prawie każdy chce dotrzeć na ich drugą stronę suchą stopą. Tomek nie chce czekać i przebiega owe wodne przeszkody nie dbając o zamoczenie butów. Ja też nie czekam w kolejkach, ale wypatruję alternatywnych przejść poza główną ścieżką i na szczęście udaje mi się za każdym razem uniknąć zamoczenia stóp. Podejście staje się coraz bardziej strome, a przede wszystkim błotniste.
Tworzą się małe „pociągi” - grupy biegaczy poruszających się wspólnym tempem do góry. Co jakiś czas zmieniamy się na prowadzeniu z Tomkiem, za nami porusza się spore grono tych, którym odpowiada nasza prędkość. Kilkakrotnie odrywamy się jednak od tych grup i doganiamy poprzedzające „pociągi” – przesuwamy się w ten sposób cały czas przed innych. Błoto jest zabójcze. W zasadzie każdy krok wiąże się z koniecznością dodatkowego usztywniania mięśni w celu ochrony przed uślizgiem i dla stabilizacji nóg, a to przyspiesza zużycie sił. Na innych odcinkach błoto działa jak klej i trudno jest wręcz oderwać buty od podłoża – błoto zaciekle usiłuje je przytrzymać, a nawet wchłonąć. Ciągle czuję, że stopa wysuwa się z buta przy podnoszeniu nogi dlatego mocniej zaciskam kevlarowe sznurówki systemem QuickLace. Widoczność kiepska – mgła, a raczej chmury. Z tego też powodu jest tak zimno, temperatura wynosi zapewne ok. 5 st. C. Na szczęście robi się coraz jaśniej.
W końcu docieramy do punktu kulminacyjnego pierwszego etapu czyli na Chryszczatą (997 mnpm). Zaczynamy zbiegać, po drodze jest jeszcze jednak kilka wzniesień, a więc też i podbiegów. Na jednym ze zbiegów przeżywam chwilę grozy - przy szybkim biegu w dół lewa noga osuwa się na niestabilnej nawierzchni i w ułamku sekundy, wraz z nienaturalnym jej zgięciem w kostce, w głowie pojawia się myśl: "kontuzja?". Jednak mięśnie głębokie trenowane tak intensywnie jazdą na rolkach szybkich w tzw. niskim bucie utrzymują nogę i kończy się tylko na strachu. Dopiero kilkadziesiąt kilometrów dalej opowiadam o tym Tomkowi i okazuje się, że biegnąc za mną widział dokładnie ten moment. Po 16,7 km docieramy na Przełęcz Żebrak (816 mnpm). Spędzamy tutaj niewiele czasu. Wypijam kubek izotonika, ale do bukłaka w plecaku już nic więcej nie dolewam – moje zapasy wody są jeszcze dość spore (na starcie miałem 0,75 l i zużyłem chyba mniej niż połowę).
2. PRZEŁĘCZ ŻEBRAK – CISNA
Tuż za Przełęczą Żebrak jest mata elektronicznego pomiaru czasu. Błota jest coraz więcej. Do tego nad naszymi głowami w koronach drzew wściekle szaleje wiatr. Podmuchy są tak silne, że w pewnym momencie nawet odrywają spory konar, który spada gdzieś za nami – na szczęście nie bezpośrednio na biegaczy. Etap liczy 15,4 km, a więc pod względem długości jest podobny do poprzedniego. Trasa prowadzi cały czas góra-dół, góra-dół. Ten odcinek jest dość monotonny i męczący, bo trudno nam ocenić aktualną pozycję. Po Wołosaniu (1071 mnpm) wypatrujemy szczytu o nazwie Berest (942 mnpm), ale bezskutecznie. Wzniesień, zbiegów, pagórków jest zbyt dużo, każdy podobny do pozostałych, a na dodatek wszystkie są zalesione, więc widoków nie ma żadnych (podobnie jak na pierwszym etapie). W końcu zaczyna się zbieg do Cisnej – słynny, niemal pionowy stok doszczętnie zalany błotną mazią. Do teraz nie wiem jakim cudem udaje się nam dotrzeć na dół bez upadku.
Zaczynają się zabudowania Cisnej i asfaltowa droga. Na otwartej przestrzeni mocno grzeje słońce więc robi się nam ciepło. To miła odmiana po kilku godzinach spędzonych w zimnych i wilgotnych górskich lasach niemal odciętych od światła. Kiedy biegniemy asfaltem lekko już podeschnięte błoto z naszych butów, skarpet i nóg pod wpływem miarowych uderzeń odrywa się i ląduje na drodze. Wygląda ona teraz jak po przejściu stada dzikich świń. Dość szybko docieramy do centrum, a następnie na przepak zorganizowany na miejscowym boisku Orlik, przy biurze zawodów. Odbieramy nasz depozyt. Tomek ściąga buty, wkłada nowe skarpetki i koszulkę, ja decyduję się nie wprowadzać żadnych zmian, dopóki nie odczuwam dyskomfortu czy obtarć. Wchłaniam żel, wypijam połowę półlitrowej butelki coli. Napełniam bukłak wodą – niestety, w pośpiechu bezmyślnie uzupełniam go do pełna (jego pojemność to 2 litry czyli 2 kg balastu), co odczuję później na podejściu na Małe Jasło (1097 mnpm) i Jasło (1153 mnpm). Docierają do nas nasi osobiści kibice w postaci rodziny, dzwoniliśmy do nich z okolic Beresta.
Na przepaku w Cisnej (565 mnpm) spędzamy ok. 15 minut – z perspektywy czytelnika zapewne może wydawać się to dużo, ale naprawdę ten czas składał się nie z odpoczynku, ale z złożonej sekwencji czynności (choć niestety nie do końca skoordynowanych) związanych z uzupełnianiem zapasów.
3. CISNA – SMEREK
Ruszamy z Orlika w Cisnej w kierunku torów kolejki bieszczadzkiej. Tutaj skręcamy w prawo, przechodzimy mostem na drugą stronę rzeki i odbijamy znowu w prawo, prosto w las. Na początek przeprawa przez strumyk, a później ponowna walka z błotem. Odpinamy kijki trekkingowe pobrane na przepaku w Cisnej i przytroczone dotąd do plecaków. Wydatnie pomogą nam one na trudnych, pełnych błota podejściach. Błota jest coraz więcej. Na dodatek w dziesiątkach postaci. Do tych znanych z wcześniejszych etapów dochodzą kolejne - błoto typu maź, błoto typu olej, błoto typu bagno, błoto typu klej, błoto typu strumyk, błoto typu żużel, błoto typu krowie gówno. Bogactwo form i kształtów. Nogi jeżdżą na wszystkie strony. Stok robi się coraz bardziej stromy, jest coraz cieplej, zmęczenie się zwiększa, pot wręcz zalewa oczy. Nawet z kijkami poruszamy się powoli, krokiem łyżwowym, momentami jak muchy w smole – a raczej w błocie. Podejście zdaje się nie mieć końca, ale na szczęście szlak z czasem wraz z wysokością nieco przesycha. Wykorzystujemy każde wypłaszczenie terenu do biegu, a każde nachylenie w dół wręcz do sprintów. Dzięki temu zyskujemy dużo czasu, który tak tracimy na wspomnianych błotnych podbiegach. Docieramy w końcu dość nagle ponad granicę lasu i ponieważ nie ma oznaczeń domyślamy się, że jest to prawdopodobnie Małe Jasło (1097 mnpm).
Kilka kolejnych szaleńczych zbiegów, potem męczące odcinki w górę i osiągamy Jasło (1153 mnpm). To mniej więcej gdzieś tutaj wypada granica dystansu maratonu czyli 42 km 195 m. i zaczyna się dystans ultra (pojęcie dotąd nieznane naszym organizmom). Jesteśmy już jednak na tyle zmaltretowani, że nie robi to na nas w zasadzie żadnego wrażenia. Wieje, nawet dość mocno, ale widoki za to zachwycają – po zimnej, mokrej nocy zrobił się piękny, słoneczny dzień. Kijków tym razem nie chowamy, szkoda nam czasu (podobnie jak na postoje, rozmowy czy zdjęcia), biegniemy więc trzymając je raz w jednej, raz w drugiej ręce.
Teraz jeszcze przeprawa przez lasy przedzielane polanami, przedzieranie się błoto i docieramy na Okrąglik (1101 mnpm). Na kolejnym odcinku cały czas wypatrujemy Fereczaty (1102 mnpm), ale nie potrafimy rozpoznać, który to z mijanych przez nas wielu szczytów na trasie. Z czasem czerwony szlak zaczyna wyraźnie opadać w dół i błota przybywa w zasadzie z każdym metrem. Końcowy odcinek poprzedzający tzw. drogę Mirka to zjazd w czystym błocie – nogi zanurzają się w nim grubo ponad kostki. Nie przejmujemy się tym zbytnio, bo błota po prostu nie da się uniknąć, a poza tym doświadczeni poprzednimi etapami wiemy już, że po przyklejeniu się do butów i nóg jednak dość szybko ono wysycha i w większości samo odpada. Szkoda tylko, że na zawalonych błotem odcinkach w dół nie jestem w stanie w pełni wykorzystać moich możliwości zbiegowych.
Sama droga Mirka, opisywana w wielu relacjach jako koszmarny, a nawet najgorszy odcinek Biegu Rzeźnika, bo mocno męczący psychicznie, jest dla nas wręcz przyjemną odskocznią od trudów walki z wszechobecnym błotem. Słońce świeci tak mocno, że po raz pierwszy decydujemy się na ściągnięcie naszych kurtek. Ten odcinek, liczący między 7 a 8 km, wije się nieprzerwanie w prawo i lewo, ale na szczęście dość szybko zaczyna prowadzić wyraźnie w dół. Wykorzystujemy to skrzętnie i choć dopada mnie właśnie poważna kolka w prawym boku to jednak zaciskam mocno zęby i biegniemy niemal do końca, jedynie 2-3 razy zwalniając. W końcu jest i Smerek czyli drugi przepak.
Tu znowu czekają na wspaniałe wsparcie w postaci kibicującej nam rodziny. Zjadamy bułki (nie od organizatora, ale własne), ja dodatkowo żel, a także wypijam znowu połowę półlitrowej coli oraz dwa kubki izototnika. Tomek jeszcze nalewa wodę do plecaka „pod korek” i zaraz wybiegamy w trasę. Ja tym razem nie dolewam wody do bukłaka – mam niestety nadal potężny zapas jeszcze z Cisnej, gdzie niefortunnie „zatankowałem” do pełna. W efekcie musiałem zmagać się z nadmiernym ciężarem na plecach na trzecim i jednocześnie najdłuższym 24-kilometrowym etapie Biegu Rzeźnika.
4. SMEREK – BEREHY GÓRNE
Teraz czeka nas czwarty etap mierzący 12,7 km. Rozpoczyna się żmudne podejście na szczyt o nazwie Smerek (1222 mnpm). Oczywiście nie mogło się obyć bez kolejnych zwałów błota. Istna kąpiel błotna. Mamy za sobą już ok. 60 km i nasze siły gasną. Droga na szczyt jest tak monotonna i mozolna, że trudno tu opisywać jej szczegóły. Podążamy zaciekle do góry. Droga się dłuży, martwi nas czas – czy aby zdążymy? W końcu jest i Smerek (1222 mnpm), a na nim spory tłum.
Przedzieramy się teraz przez połoniny. Jest coraz trudniej, bo z każdym metrem czujemy coraz bardziej narastające zmęczenie. Pogoda jest przepiękna – słońce i malownicze chmury. Grań jest jednak najeżona skałami, kamienie mocno utrudniają nam bieg.
Etap się dłuży, mija dużo czasu zanim docieramy na Osadzki Wierch (1253 mnpm). Wieje silny i zimny wiatr, chronimy się przed nim zakładając kaptury na głowy.
Zatrzymujemy się, Tomek ma problem z nogą. Ściąga buta, poprawia skarpetkę. To już obtarcia, a nawet rany. Cieszę się, że moje stopy nie mają powodów do narzekania, ale niedługo później dopada mnie ponownie kolka. Tym razem nie jestem w stanie biec (a co wcześniej udawało się na drodze Mirka), ani nawet iść, siadamy więc na krótką przerwę.
I potem dalsza walka z czasem – musimy jak najszybciej dotrzeć do schroniska Chatka Puchatka (1228 mnpm), a stamtąd na punkt kontrolny do Berehów Górnych (760 mnpm). Jeśli nie zdążymy przed limitem czasu etapu to nie będziemy mogli kontynuować zawodów – organizatorzy ściągną nas z trasy.
Od Chatki Puchatka przyspieszamy, potem jeszcze bardziej w lesie, gdzie napotykamy kolejną atrakcją w postaci oblepionych błotną mazią schodów. Następnie szlakiem przez las biegniemy w dół ile sił w nogach omijając (nie do końca skutecznie) błotne mini-bajora i na szczęście docieramy w końcu do Berehów Górnych przed upływem regulaminowego czasu.
Zmęczenie jest już ogromne, więc bez wahania sięgam po oferowane przez organizatora kubki z napojem energetyzującym Tiger, choć na co dzień unikam tego typu produktów. Wypijam jeden od razu, po chwili sięgam też po drugi. Robię to w pełni świadomie, aby pobudzić organizm do maksymalnej mobilizacji na ostatnim, bardzo wymagającym etapie. Dolewam również wodę do bukłaka w plecaku. Ponieważ wiem, że czeka nas ostra walka z czasem więc tym razem dokładnie sprawdzam czy nie przesadziłem z ilością wody (a tym samym ciężarem plecaka). Berehy Górne to punkt, na którym spędzamy zdecydowanie najmniej czasu. Niemal natychmiast po uzupełnieniu płynów wyruszamy w dalszą drogę.
5. BEREHY GÓRNE – USTRZYKI GÓRNE
Tuż po opuszczeniu Berehów zatrzymujemy się na początku szlaku na Połoninę Caryńską (1297 mnpm). Nie przeszliśmy więcej niż 200 metrów, ale czuję, że nie mam już „paliwa” na dalszą drogę, więc muszę coś zjeść.
Żel zostawiam na czarną godzinę (która, jak się okazało później na szczęście nie nadeszła) i zabieram się za bułkę. Tomek w tym czasie dzwoni do naszego rodzinnego supportu.
Powoli ruszamy, ale stopniowo przyspieszamy. Etap jest bardzo trudny, choć najkrótszy ze wszystkich (8,9 km). Świadomość, że czasu zostało nam niewiele działa bardzo mobilizująco. Nawet błota jest jakby mniej, ale być może to po prostu tylko wrażenie związane z determinacją i zmęczeniem. Nasze nogi ledwo się poruszają, bo to już ponad 70 km trasy. Po kilku, kilkunastu zmianach tempa doganiamy wcześniejsze grupy zawodników i stabilizujemy naszą prędkość – już do samego końca podążamy w długim „pociągu” na sam szczyt. Tempo nie jest z pewnością zawrotne, ale pozwala kumulować energię potrzebną na przebiegnięcie połoniny, a potem także na zbieg na metę do Ustrzyk Górnych. Mam pełną świadomość, że ta trudna droga do góry to i tak odpoczynek w zestawieniu z tym co czeka nas dalej.
Połonina Caryńska (1297 mnpm), jesteśmy na szczycie. Sporo tu „rzeźników”, którzy dotarli do tego miejsca najwyraźniej resztkami sił. Stoją, siedzą, leżą – część z nich w stanie totalnej apatii (niektórzy przypominają wręcz zombie). Spieszy się nam, jednak ścieżka jest wąska, a pełno na niej i zawodników, i turystów. Staramy się więc jak najszybciej omijać i wyprzedzać ich wszystkich, aby w końcu móc rozwinąć pełną prędkość biegu. Udaje się to po kilku minutach i w końcu już biegniemy ramię w ramię przez połoninę. Nie zatrzymujemy się nawet na moment, choć widoki są niesamowite. Słońce powoli chyli się ku zachodowi, przez co zbocza gór oraz chmury oświetlane są miękkim światłem.
Do szybkiego marszu przechodzimy bodajże w 2-3 trudnych technicznie miejscach, a poza tym stale pędzimy ile sił w nogach. Tempo jest wręcz zabójcze, napotykani po drodze biegacze są nim najwyraźniej mocno zdziwieni, a nieliczni, którzy zrywają się w pogoni za nami, nie są w stanie dotrzymać nam kroku.
Docieramy do końcowego odcinka trasy prowadzącego z połoniny w dół do Ustrzyk. Wiemy już co prawda, że powinniśmy zdążyć, ale mimo to nie odpuszczamy. Pierwotne założenie „dobiec w limicie czasu 16h, nawet w 15h55min” sformułowane jeszcze przed startem Biegu Rzeźnika, jest już w zasadzie zrealizowane, a teraz walczymy o jak najlepszy czas. Na zbiegu przez las narzucam więc dość mocne tempo, a Tomek zdaje się milcząco potwierdzać mój plan biegnąc cały czas razem ze mną. Nogi już dość mocno bolą, ale nie odpuszczamy, niemal cały czas mkniemy na dół mijając sporo drużyn wlokących się na tym końcowym odcinku noga za nogą. Widać już pierwsze zabudowania, pierwszą kładkę, potem kilka kolejnych, przyspieszamy jeszcze bardziej, teraz most i jest już meta. Ukończyliśmy Bieg Rzeźnika 2013! Z limitu czasu 16h urwaliśmy blisko pół godziny. Odbieramy „rzeźnickie” gliniane medale na konopnym sznurku, witamy się z rodziną i siadamy, aby złapać oddech.
Gliniany medal - "najdroższy na świecie"
(fragment z hymnu Rzeźnika zespołu Wiewiórka Na Drzewie)
Nigdy więcej! :-P
PODSUMOWANIE
Tegoroczna 10. edycja Biegu Rzeźnika była naprawdę trudna. To nie tyle moja subiektywna opinia, co fakty. Sporo doświadczonych zespołów, które startowały w ubiegłych latach, uzyskało teraz znacznie gorsze czasy, a część z nich nawet nie osiągnęła mety. Ilość błota, wytworzonego przez padające nieprzerwanie przez tydzień deszcze, była wręcz zaskakująca (podobnie jak wspomniane już bogactwo jego form i kształtów). Sprzęt w takich warunkach odgrywa kluczową rolę – tymczasem brat biegł w zwykłych "asfaltówkach" Asics, a ja w krosowych Salomonach (krosowych czyli przeznaczonych nie w góry, ale na leśne ścieżki). Ani jedne, ani drugie bynajmniej nie są butami na taki profil trasy i taką nawierzchnię. Ideałem byłyby dedykowane do błota buty firm Inov8, Montrail czy Salomon. Naprawdę dużo bym dał, aby mieć w tych warunkach na nogach np. model S-LAB XT 5 Softground marki Salomon. Zwłaszcza, że miałem okazję na własne oczy zobaczyć jak inni w tych butach zasuwają przez błoto.
Biegu Rzeźnika nie da się ukończyć „turystycznie”. Na każdym płaskim odcinku terenu i na każdym odcinku prowadzącym w dół trzeba biec, aby zmieścić się w limicie czasu. Odcinki prowadzące do góry można pokonywać marszem, ale koniecznie najszybciej jak to tylko możliwe. I ze świadomością, że one są tak naprawdę i odpoczynkiem od biegu, i jednocześnie nabieraniem sił do niego. Dla lepszego wyobrażenia: drogowskaz w centrum Cisnej wskazuje kierunek przejścia do Komańczy czerwonym szlakiem podając czas 9h45min. My ten etap pokonaliśmy w 4h55min.
Wiewiórka Na Drzewie i nowy utwór przygotowany specjalnie na X edycję Biegu Rzeźnika
Aha, rzecz absolutnie najważniejsza. Podstawą w Biegu Rzeźnika jest właściwy partner. Ja miałem to szczęście, że wystartowałem ze świetnym partnerem, z którym na dodatek wiążą mnie więzy krwi. Wystarczy wspomnieć choćby to, że przy moich problemach z kolką na drodze Mirka mój partner natychmiast z troską zaproponował, że jeśli to coś poważnego to na przepaku w Smereku zejdziemy z trasy – i wiem, że mówił to poważnie, a nie przez grzeczność. Choć paradoksalnie przez blisko 16h biegu nie było zbyt wielu okazji do rozmowy, to jednak rozumieliśmy się z bratem niemal bez słów. Tomek na podbiegach dzielnie ciągnął nas do góry, ja starałem się rewanżować nadając tempo na większości płaskich odcinków i przede wszystkim prowadząc nas w szaleńczym tempie na zbiegach. Mam też ogromną satysfakcję, że na żadnym odcinku biegu zgodnie z regulaminem nie rozdzieliliśmy się, w skrajnych przypadkach dzielił nas od siebie dystans góra kilkunastu metrów. Biegło się nam razem doskonale, a przede wszystkim z bardzo ważnym dla psychiki poczuciem, że stanowimy zgraną drużyną (przy okazji jeszcze raz za to dziękuję). Określenie "drużyna" i same podziękowania należy zresztą rozciągnąć na całą rodzinę (bez ich wsparcia byłoby naprawdę bardzo ciężko).
Gliniany znaczek Biegu Rzeźnika z magnesem na lodówkę
Na koniec mała ciekawostka. Zaraz po powrocie z Bieszczad do domu nie wytrzymałem i... założyłem rolki. Ja naprawdę nie lubię biegać. Błagam, niech mi ktoś w końcu uwierzy! :D
POST SCRIPTUM (wyłącznie dla dewiantów)
Sprzęt:
telefon – Nokia 101 Dual Sim (włożone dwie karty sim: prywatna i służbowa)
aparat fotograficzny – Nokia N8 (zabrana wyłącznie do zdjęć, bez karty sim)
plecak z bukłakiem – Kalenji 12 Ultra Trail
buty – Salomon Crossmax neutral, model czerwono-biały (podaję kolor tak dla porządku, bo na zamieszczonym w powyższej relacji zdjęciu tych butów widać przede wszystkim obfitą błotną skorupę)
kurtka – Jack Wolfskin Gore-Tex
koszulka z długim rękawem – NewBalance
spodenki – Adidas Climacool
skarpetki – X-Socks Run Sky Run
bokserki – Kalenji
czapka z daszkiem – Adidas
zegarek – Casio G-Shock
czołówka – Petzl Tikka
kije trekkingowe – Fjord Nansen
mapka z profilem trasy
Jedzenie i picie:
żele Aptonia w tubkach – zjedzone 4 z 6
żele („sorbety”) Aptonia w saszetkach – zjedzone 4 z 7
batony KiteKat – zjedzony 1 z 4
batony Mars – zjedzone 0 z 2
5 x kubek z izotonikiem (1 x Żebrak, 2 x Cisna, 2 x Smerek)
2 x kubek z Tigerem (Berehy Górne)
pół bułki z serem topionym
2 x bułka z salami i żółtym serem
woda – 0,75 l na dwóch pierwszych etapach, 1,5 l na dwóch kolejnych, 0,5 l na ostatnim.
POST POST SCRIPTUM (wyłącznie dla wtajemniczonych)
=^..^=
Z przyjemnością przeczytałem relację, i potwierdzam, że w Salomonach Xt5 Softground błoto nie było straszne :)
OdpowiedzUsuńMiło, że relacja się podobała - ale przede wszystkim gratuluję świetnego wyniku! :) I to bez względu na buty, bo wiadomo przecież - sam sprzęt nie biegnie :)
UsuńPodoba mi się "błoto typu krowie gówno" :)
OdpowiedzUsuńDoskonałe!:)
Marcin, dzięki i cieszę się, że tu zajrzałeś :) Rzeźnik na zawsze zmienia sposób patrzenia na błoto ;)
UsuńPrzy okazji gratuluję wykręconego czasu (mimo, że pewnie masz niedosyt).
Ciekawa relacja. Też biegłem (czwarty raz) więc z tym większą ciekawością czytam relację. Bardziej z przodu błoto było znacznie mniejsze, a Montrail'e Masohisty dawały radę. Gratuluję i pozdrawiam Waldek Czado
OdpowiedzUsuńhttp://pejzaz.czado.com